czwartek, 31 grudnia 2009

Talerz przekąsek sylwestrowych


Cześć! Witam na szałowym Sylwestrze w naszym domu! :D
Nie chce nam się nigdzie chodzić i wracać po śniegu, a najlepsze jedzenie "zakąskowe" i tak robię JA! Oto talerz smakołyków, które przygotowałam na dzisiejszy wieczór. Niektóre z nich zadowolą mięsożerców, inne są jadalne nawet dla ortodoksyjnych wegan. Połowa z nich została uprowadzona przez naszego syna na zabawę z kolegami ;)

W kolejności zgodnej z ruchem wskazówek zegara od godziny pierwszej:
- pierożki z ciasta francuskiego nadziane gotowanym w mundurku ziemniakiem ugniecionym z twarogiem i zielonym tajskim curry (ze słoiczka); wierzch posmarowany jajem i posypany suszoną miętą,
- to samo ciasto otula kawałeczek kiełbaski krabowej (surimi) i owocu awokado, a posypane jest w środku i na zewnątrz liofilizowanym czosnkiem,
- klasyczne wydrążone kapelusze pieczarek napełnione farszem z posiekanego jajka na twardo ze smażoną cebulą, przyprawione solą i pieprzem,
- "niby sajgonki": garmażeryjny tatar (mało słony i nie zepsuty przyprawami - od bardzo dobrego lokalnego producenta) ugnieciony z gotowaną brukselką, owinięty w namoczony papier ryżowy,
- to samo mięso z surową cebulą we francuskim cieście w formie rumianych kwadratowych lub trójkątnych pasztecików, posmarowane jajkiem i posypane makiem,
- na koniec rożki z cieniutkiego ciasta kupionego we Francji (nazywa się crustipade, w opakowaniu jest w formie krążków, które ja poprzecinałam na połówki; przypuszczam, że można je zastąpić cienkim ciastem pierogowym lub fillo); najfajniejsza jest zawartość rożków: czysto wegańska mieszanka gotowanego ziemniaka z prażonymi w kokosowym tłuszczu przyprawami (kolendra, kumin, imbir, chili, cynamon i asafetida) oraz tartym kokosem (mogą być dobre, świeże wiórki od biedy), który się dodaje do tego gorącego tłuszczu, potem na to ziemniak lekko zgnieciony albo posiekany i jeśli mało wilgotne, to odrobinę mleka kokosowego.
Wszystko to zapieczone w piekarniku nastawionym na 200 stopni i najlepiej podane na gorąco. Ponieważ musiałam te smakołyki przygotować wcześniej (żeby mogły zostać porwane na młodzieżowego Sylwestra), to pozostałe odgrzeję w podmuchu termoobiegu mojego rewelacyjnego piekarnika i podam z gorącym czerwonym barszczem.
Ten pomysł świetnie nadaje się do akcji Kuchnia świąteczna i noworoczna, więc dodaję.

Poza tym jemy właśnie ebi nigiri... mmm.... ulepienie ich poszło mi lepiej niż zgrabne zjedzenie bez gubienia ziarnek ryżu w sosie sojowym oraz jagnuggests'y, o których opowiem jutro i pijemy strasznie wykwintne alkohole... Niech mi kto powie, w czym whiskey jest lepsza od swojskiego bimbru?

Z innej beczki (nomen omen!) - wino śliwkowe, zlane dzisiaj, okazało się cienkuszem mętnym i kwaśnym ;/ Ale za to mamy dwójniaczek i półtoraczek zacny :D

No i pączki... kopalnia cholersterolu :D Smażone przez babcię Ludkę kochaną, ale róża zbierana i smażona przeze mnie, jak zwykle.

Do siego roku!

poniedziałek, 28 grudnia 2009

Barszcz - prawdziwy barszcz postny


Już od Wigilii próbuję zrobić ładne zdjęcie barszczu, ale chyba mój barszcz potwierdza powiedzenie popularne w mojej rodzinie: "to nie ma wyglądać, to się będzie jadło!"
Jeśli jednak koniecznie chcecie zobaczyć fotogeniczny barszcz, to możecie sobie w sklepie obejrzeć opakowania fabrycznych produktów o tej nazwie - są śliczne. Tak śliczne, że uwodzą i doprowadzają do przykrych dla mnie nieporozumień. Kiedy bowiem dowiaduję się, że będę spożywała barszcz, a zwłaszcza moją ulubioną odmianę tej potrawy - barszcz postny, to już się cieszę. Pod tą nazwą rozumiem bowiem wywar z buraków ćwikłowych doprawiony kwasem z takich samych buraków. Przyprawiony jedyną konieczną przyprawą, czyli czosnkiem i jedyną dopuszczalną czyli pieprzem, nie zanadto lecz w miarę posolony. Nie pytajcie o proporcje! Jest to jedna z tych potraw, które robi się z pamięci, kosztując szuka się smaku pamiętanego z dzieciństwa. A nie wolno przy tym zapomnieć, że się barszcz "przeżera" i smaku nabiera z godziny na godzinę; warto więc przygotować go wcześniej niż będzie się piło z grzybowym pasztecikiem lub jadło z uszkami. W jednej rzeczy nie można się pomylić: barszcz ma mieć kolor półszlachetnego kamienia granatu, lub kryształków nadmanganianu potasu, gęstą konsystencję i słodkawo szczypiący zapach. Nie jest barszcz różową wodą z tłustymi okami! O nie!

Doprawdy nie namawiam nikogo, żeby sobie dłonie niszczył obierając surowe buraki na wywar! Nawołuję jednak: postny barszcz nie może zawierać tłuszczu! Nie tylko zwierzęcego! "Tłuszcz roślinny utwardzony" będący składnikiem kostek rosołowych i zup w proszku też nie wchodzi w grę! Dlatego warto przeszukać sklepowe półki i wybrać płynny koncentrat buraczany o jak najmniejszej zawartości soli i przypraw. Nie chciałabym tu reklamować jakiejkolwiek firmy, ale mam swój wybrany i innych nie kupuję. Do tego potrzebujemy kwasu, a to już rzecz trudniejsza... Moja mama brała go po prostu od mojej babci ;) Przez wiele lat też tak czyniłam, ale znalazłam źródło pysznego, niedrogiego kwasu w sklepie ze zdrową żywnością; od tego czasu poluję na dostawę i biorę całą zgrzewkę. Teraz ja dostarczam go babci :) Ten mój jest w szklanych słoikach, a że kwasu nie można zagotować, więc oczywiście nie są one zawekowane i czasem zalewają mi torbę rubinową posoką.
Jeśli chcemy przygotować barszcz szczególnie starannie, to dodatek wywaru z marchewki, pietruszki selera i odrobiny pasternaku będzie dobrym pomysłem, a czosnek powinien być posiekany i zagotowany z wodą w osobnym naczyniu, a wywar przecedzony do barszczu. Pamiętajcie, że nie wolno zagotować już zakwaszonego barszczu! Tylko podgrzewać!

Zapewniam solennie, że nie ma lepszego napitku na przejedzenie i na przepicie, a ponieważ nie ma w nim tłuszczu, to smakuje równie dobrze na zimno jak i na gorąco!

czwartek, 24 grudnia 2009

Życzenia świąteczne i pakowanie prezentów



Zdrowia w nowym roku, świątecznej atmosfery przy wigilijnym stole, dobrego i zdrowego jedzonka, miłych spotkań z tymi, których lubimy i kochamy, przebaczenia i akceptacji dla tych, którzy nam się narazili ;)






Przy okazji pochwalę się, że prezenty zaczęłam dostawać już od wczoraj. Dziękuję, moje Aniołki! :)













A oto obrazkowa instrukcja pakowania prezentów - może komuś się przyda:
1. przycinamy kawałek papieru o powierzchni nieco większej niż prezent (jeśli prezent nie ma kształtu prostopadłościanu, to należy znaleźć pudełko i go tam wcisnąć)
2. na brzegu stołu przygotowujemy sobie nacięte kawałki taśmy klejącej
3. brzeg papieru przyklejamy skraweczkiem taśmy do pudełka
4. zawijamy
5. zawijamy i przyklejamy brzeg papieru taśmą

6. zaginamy naprzeciwległe boki sterczącego papieru do środka (prawy i lewy)
7. zagięty papier powinien przylegać do pudełka, a skośne brzegi zagięte pod kątem 45 stopni
8. potem zaginamy górę i dół
9. przyklejamy papier taśmą klejącą
10. drugą stronę zagina się łatwiej, bo można już postawić prezent na zaklejonej pierwszej
Teraz trzeba prezent podpisać imieniem osoby dla której jest przeznaczony.
Gotowe!
Można jeszcze obwiązać prezent wstążką i przykleić jakieś ozdobne naklejki.
Nawet skromny drobiazg w starannym opakowaniu będzie dobrze o nas świadczył i cieszył oko pod choinką!

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Kutia wigilijna

kutia
Oto jedno z tradycyjnych paskudztw wigilijnych, bez których nie można się obejść, a których nikt nie chce jeść.
składniki:
1 szklanka pszenicy (lepiej mniej)
odrobina soli do gotowania pszenicy
1 szklanka mielonego maku
miód do smaku, raczej dużo, ok. 1 szklanki
mnóstwo bakalii (ja daję furę suszonych owoców i różne rodzaje orzechów oraz obrane migdały)
wykonanie:
Pszenicę namoczyć na 3 godziny co najmniej i ugotować (po godzinie powinna być miękka). Jeśli zdobędziemy pszenicę parboiled, taką do ugotowania w 10 min. to już jesteśmy wygrane, bo ona zawsze się udaje.
Mak najlepiej kupić już mielony, taki fabrycznie pozbawiony opiatów. Jeśli nie, to wystarczy sparzyć wrzątkiem, odcedzić "mleczko" i trzy razy przemleć.
Suszone figi, śliwki, morele, brzoskwinie, gruszki i daktyle pokroić drobno.
Rodzynki (koryntki i sułtanki), żurawinę, suszone wiśnie krótko sparzyć wrzątkiem.
Migdały sparzyć dość porządnie, obrać ze skórek i podsuszyć na patelni. Część migdałów posiekać nieobrane.
Orzechy włoskie i laskowe dość grubo posiekać. My dodajemy też orzechy z leszczyny tureckiej, bo to u nas rośnie.
Na koniec to wszystko wymieszać z miodem i zostawić, żeby się "przeżarło".

Gorszą tradycyjną paciają jest już tylko moczka (brr!...) Ale trzeba przyznać, że kutia ma większe walory jako regulator hm... czynności jelit, co w trakcie świątecznego obżarstwa może być nie bez znaczenia ;) Zatem oczywiście, że dodaję ten przepis do akcji "Zdrowo, dietetycznie"!

niedziela, 20 grudnia 2009

Tradycja i zdrowie we wspomnieniu z wakacji

espadon
...czyli STEK Z ESPADONA
Widzę, że moja rybka spodobała się. Tak bardzo mnie to cieszy, że zaraz zaprezentuję drugą, ale zjedzoną prawie pół roku temu ;)
Jak u nas trudno o świeże ryby, wiadomo! Będąc z mężem i siostrą w "ciepłym kraju" uparłam się spróbować ryby z tamtejszego targu. Długo chodzimy, wybieramy, aż w końcu w kuchni lądują trzy wspaniałe "steki" z czegoś, co chyba po polsku nazywa się ryba-miecz, a po ichniemu - espadon. Jeśli kiedykolwiek natkniecie się w sklepie na ten boski pokarm, kupcie go natychmiast!
Myślę, jak tu nie spaprać tego wielkiego kęsa białka i w końcu podejmuję męską decyzję: nie psuć żadną panierką, marynatą, przyprawami, przekonać się najpierw, jak to smakuje samo z siebie! A jesli okaże się mdłe? I na to jest sposób: kręcę masełko czosnkowe, ziołowy sosik na bazie creme fraiche (O radosny kraju, masłem i prawdziwą śmietaną płynący!), przygotowuję świeże cytryny, sos sojowy i sól, żeby w razie czego, już na talerzu "upgradować" potrawę.
A espadon? Na czystą patelnię (z nieprzywierającą powłoką) i po kilka minut ostrego smażenia z każdej strony; pod koniec nieco masła, żeby się lekko rybka zrumieniła. Steki były tak wielkie, że każdy smażyłam osobno :D
Podane ze smażonymi ziemniakami straciły nieco walory zdrowotne, ale smak był niezapomniany. Vive la France!

sobota, 19 grudnia 2009

Pieczona ryba - świąteczna i dietetyczna jednocześnie!

Jak widzę te wiecznie w panierce smażone ryby, to już mi mdło z nudów. Nie powiem, dobre są, ale po co cały czas to samo jeść? Tym bardziej, że to nie jest najzdrowszy sposób przyrządzania...
Moja rybka zadowoli nawet entuzjastów diety Montignaca i diet bezwęglowodanowych. Nadaje się także dla stosujących diety niskotłuszczowe!
Do potrawy, którą sobie wykombinowałam potrzebna jest świeża ryba, jakakolwiek, byle nie mrożona, bo będzie wodnista i nie upiecze się jak trzeba. My kupiliśmy tołpygę; dwa wielkie płaty, ważące razem ponad kilogram.
Sposób przyrządzenia:
Rozkładamy na blaszce, w naczyniu do zapiekania albo w jednorazowej płaskiej formie. Po skropieniu sokiem z cytryny, natarciu zmiażdżonym czosnkiem, posypaniu lekko wegetą (czy czymś takim, albo solą samą), suszonym tymiankiem (koniecznie!) i sproszkowanym imbirem wkładamy ją do piekarnika nastawionego na 180-200 stopni i pieczemy 40 minut (dla wszelkiej pewności dziabnąć w środek widelcem, czy nie surowa zanim wyjmiemy z piekarnika). Wiele tu zależy od gatunku ryby i wielkości fileta; trudno coś poradzić, jak się nie wie, jaka ryba będzie pieczona, ale tego się nie da zepsuć. No, chyba, że się spali :) Ale temu łatwo zapobiec; wystarczy pamiętać, że coś jest w piekarniku i zaglądać tam :)

Podałam tę rybę z prostym kari:
2 ziemniaki (nie wskazane dla diet niskowęglowodanowych)
1/2 torebki mrożonej brukselki
1/2 kalafiora (świeżego) podzielonego na różyczki
30-40 dkg dyni pokrojonej w grubą kostkę
1 torebka (20 g) przyprawy curry
1 łyżeczka garam masali (niekoniecznie)
1łyżeczka soli
1/2 szklanki wody
trochę tłuszczu (olej może być)
wykonanie:
Jak zawsze - grzejemy tłuszcz, dajemy przyprawy curry, a następnie, mieszając, warzywa od najtwardszych (czyli świeżych, korzeniowych - jak ziemniaki), przez liściaste (brukselka) do najdelikatniejszych czyli warzyw będących - botanicznie rzecz biorąc - owocami (w tym wypadku chodzi o dynię).

Jak się wszystko obtoczy w przyprawionym tłuszczu, to solimy, podlewamy wodą, przykrywamy szczelną pokrywką i dusimy jakiś kwadransik lub dłużej, jeśli wolimy mięciutkie i lekko ciapciate kari. Pod koniec można doprawić garam masalą - indyjską mieszanką przyprawową. Myślę, że jest to niezła alternatywa dla wigilijnego karpia, dlatego zgłaszam tę potrawę do akcji Kuchnia świąteczna i noworoczna ;)

czwartek, 17 grudnia 2009

Kuchnia japońska dla Polaków - odcinek 3


OKONOMIYAKI - wersja domowa, ilość duuuża!

Inne opcje nazwy to: OKO NA MAJAKI lub W OKO MI MAZAKI, a nie jest to, Moi Drodzy nic innego niż rodzaj omletu albo tortilli hiszpańskiej (nie meksykańskiej, bo ta jest prawie bez jajeczna).

6 jajek
1,5 szklanki mąki pszennej
0,5 szklanki mąki ziemniaczanej
szklanka wody
3 łyżeczki rosołku w proszku
kilka łyżek sosu sojowego
1 łyżeczka soli
1 łyżeczka cukru
Powyższe składniki miksujemy.

Kolejne składniki dodajemy do ciasta:
pół małej pekinki lub dużej rzymskiej sałaty posiekanej dość drobno
posiekana jedna mała cebula (lub wszystkie białe końcówki zielonej cebulki, którą potem posypiemy placek)
kilka grubych plastrów szynki pokrojone w kostkę (można zastąpić chudą kiełbasą)
garść krewetek z mrożonki (polane ciepłą wodą szybko się rozmrożą)
nieco ponad pół puszki tuńczyka w zalewie
kilka łyżek fasoli z puszki (ja dałam białą, ale czerwona ładniejsza)
oraz wszystko, co wpadnie w rękę i co nam pasuje, bo na tym polega idea "co kto lubi smażone z jajkiem", bo tak jest najczęściej tłumaczona nazwa tego placka.

Teraz nagrzewamy patelnię i dajemy troszeczkę oleju (na teflon symboliczną ilość dla zrumienienia się ciasta, na żeliwną - sporo, aby nie przywarło) i wykładamy część zmieszanych z ciastem składników rozpłaszczając na grubość ok. 1,5 do 2 cm. Smażymy do zrumienienia, a następnie, szeroką łopatką odwracamy nasze okonomiyaki i rumienimy drugą stronę, ale to wszystko niezbyt szybko, na nie za mocnym i nie za słabym ogniu, bo będzie niedopieczone w środku. Gdyby takie się okazało, to proponuję wrzucić na patelnię jeszcze raz i dosmażyć, a następnym razem wykorzystać to doświadczenie i smażyć wolniej a dokładniej lub na większym ogniu.
Ja podaję okonomiyaki polane keczupem i majonezem, albo sosem ostrygowym, który zastępuje mi oryginalny i niedostępny u nas dodatek suszonych płatków tuńczyka i posypuję zieloną cebulką.
Smaczne jest także okonomiyaki z tartym na grubej tarce żółtym serem, z kukurydzą z puszki, mięsem z piersi kurczaka itd. itp.

środa, 16 grudnia 2009

Zwyczajne jedzenie

Mam dziś kaprys zaprezentować pyszny obiadek do ugotowania w 45 min, który udało mi się zrobić wczoraj:
GULASZ Z INDYKA Z KASZĄ JĘCZMIENNĄ I SAŁATĄ RZYMSKĄ

składniki:
ok. 80 dkg "gulaszowego" z indyka (mięso z nóg bez kości)
olej do smażenia
1 cebula, 2 ząbki czosnku, łyżka gotowej pasty curry lub innej mieszanki przypraw (może być np. jakaś "przyprawa do gulaszu" z torebki)
2-3 łyżki gęstej kwaśnej śmietany
sól
szklanka niezbyt drobnej kaszy jęczmiennej
łyżka masła
mała główka lub 1/2 dużej sałaty rzymskiej lub jakiejkolwiek
łyżka oliwy, garść posiekanych orzeszków ziemnych, łyżeczka sosu ostrygowego (niekoniecznie)

wykonanie:
Oddzielamy mięso od błon ostrym nożem nie przejmując się jeśli część cienkiej błonki zostanie. Uwaga na palce! Dzielimy na dość duże kawałki (coś między wielkim orzechem włoskim a małą mandarynką) i wrzucamy do rondla albo na głębszą patelnię z odrobiną oleju.
W trakcie jak się rumieni (czasem poobracać na różne strony) obieramy i kroimy byle jak cebulę i czosnek, dodajemy do rondla (ale jeden ząbek czosnku zostawiamy na razie). Przyprawy również dodajemy i trochę solimy. Pomieszać wszystko proszę.
Teraz można przykryć mięso i dusić we własnym soku, a jakby tego soku było mało, to kilka łyżek wody wlać.
Kaszę wypłukać na sitku, włożyć do małego garnka z masłem, łyżeczką soli i nieco ponad 1 szklanką gorącej wody. Przykrytą szczelną pokrywką (najlepiej taką z dziurką) zagotowujemy, zmniejszamy ogień i gotujemy aż strumień pary spod pokrywki się zmniejszy (co potrwa najwyżej 20 minut). Potem trzeba garnek z ognia zdjąć i odstawić w ciepłe miejsce, niech kasza "dojdzie". Może to być piekarnik nagrzany do 50 stopni; ja po prostu owijam garnek ręcznikiem kuchennym.
W czasie kiedy mięsko (kontrolowane i mieszane co jakiś czas) się dusi, przygotowujemy jeszcze sałatę: do natartej naciętym ząbkiem czosnku miski (resztkę tego ząbka można dorzucić do rondla z gulaszem) wkładamy sałatę pokrojoną na paseczki w poprzek główki. Do tego zrumienione na suchej patelence orzeszki, szczypta soli lub łyżka sosu ostrygowego i łyżka dobrego oleju bądź oliwy - to wszystko!
Jeśli mocno naciśnięty drewnianą łopatką kawałek indyczego mięsa da się podzielić, to można już to jeść. Podprawiamy sosik śmietaną i jeszcze chwilę grzejemy.
Dajemy na talerze kaszę (lekko przemieszaną aby była pulchna), polewamy sosem, obok układamy kawałki mięsa i sałatę.
gulasz z indyka

Ilość, którą podałam wystarcza dla 3 osób, które nie jadły wcześniej zupy. Zmniejszać jej nie ma sensu, bo to już będzie tylko brudzenie garnków, a nie gotowanie. Wszak taki obiad można dojeść dnia następnego. Natomiast zwiększenie ilości, dla liczniejszej rodziny, nie powinno nastręczać żadnej trudności; wszystko robi się tak samo.
Technicznie rzecz biorąc nie jest to gulasz lecz potrawka, ze względu na zawartość śmietany, ale potrawka to jakieś dziwne słowo :)
To jedzenie jest lekkostrawne i sycące zarazem. Popite owocową herbatką lub kompotem stanowi pełnowartościowy posiłek zawierający elementy wszystkich grup żywności. Dajcie to swoim dzieciom zamiast tych reklamowanych słodkich jogurcików i serków!
Jeszcze jedna uwaga: jasne, że to mięso można dłużej dusić, żeby było jeszcze delikatniejsze, ale bez przesady, bo straci cały smak. No i spędzimy więcej niż 45 min. w kuchni.

czwartek, 10 grudnia 2009

Leniwe pierogi - jarskie białko

Przyjęło się ostatnio nadużywać słowa wegetarianizm. Zaczęto tak, nie widzieć czemu, chyba dla mody, nazywać wszystkie potrawy nie zawierające mięsa ssaków i ptaków. Tymczasem przechrzczone na tę modłę potrawy nieraz zawierają jajka, których ideologiczny wegetarianin nie tknie ze zrozumiałych względów*

Oto potrawa jarska czyli bezmięsna - LENIWE PIEROGI
- 50 dkg półtłustego twarogu zwanego też białym serem
- ok. pół szklanki mąki krupczatki (lub mieszaniny grysiku i mąki gładkiej)
- 2 jajka
- odrobina soli
- 2 łyżki smażonej cebuli (niekoniecznie)
- Na omastę: kilka łyżek masła, 2 łyżki bułki tartej (podgrzać w rondelku do zapienienia się).
Rozgniatamy ser w dużej misce (moja babcia mieli go w maszynce do mięsa, ale ja zagniatam dłonią aż pozbędę się większych grudek). Dodajemy resztę składników (bez masła i bułki tartej) i wyrabiamy ciasto, początkowo łyżką, później znowu ręką, dosypując mąki, jeśli ser był wilgotny lub jajka duże i masa nam się zbyt klei. Powinna być taka, jak na zdjęciu poniżej.

Tradycyjny kształt tych pierożków składających się z samego nadzienia (dlatego "leniwe", choć to nie one, tylko kucharka jest leniwa) to lekko spłaszczona kulka z dziurką. Uzyskuje się to nabierając czymkolwiek trochę masy wielkości dużego orzecha włoskiego, dotykając nią mąki nasypanej do miseczki pod ręką i tocząc omączonymi rękami. Dziurkę robi się wpychając w klucha omączony mały palec.
Wrzucamy porcjami na osolony wrzątek. Gotujemy bardzo krótko,
tylko do wypłynięcia spod wody!

Są świetne na cieplutką kolację lub na drugie danie po solidniejszej zupie. Dobrym pomysłem mojej rodzinki jest podawanie ich z gotowaną jarzynką z rodzaju tych, które również polewa się zrumienioną na maśle bułeczką tartą, np. z fasolką szparagową lub z kalafiorem.
Słyszałam też, że niektórzy jedzą to na słodko, polane tylko stopionym masłem i lekko posypane cukrem. Oczywiście wówczas wersja ze smażoną cebulką odpada.

*z jajka wykluwa się kurczę, żywe czujące stworzenie; chcąc być konsekwentnym wegetarianinem nie wolno udawać, że się tego nie wie. Albo dajmy sobie spokój z modnymi określeniami na "nie lubienie mięsa". Człowieka po prostu nie jedzącego mięsa, obojętnie z jakich względów, powinno się nazywać jaroszem.

wtorek, 8 grudnia 2009

Świński zadek


Po tych słodkościach i powodzi warzyw czas wreszcie na coś konkretnego, a cóż może być bardziej konkretne niż kawał wieprzowiny? Bierzemy ten oto dorodny mięsień pośladkowy sympatycznego zwierzątka, które towarzyszy Polakowi od zarania dziejów... Aha, nie bierzemy go tak po prostu, z supa maka, tylko z małego sklepu, gdzie towar pochodzi wprost od producenta - rzeźnika i masarza. Prosimy tam grzecznie o sprowadzenie dla nas kawałka szynki bądź karczku wieprzowego w stanie surowym, zapeklowanym ale nie uwędzonym. Sklepikarz nie będzie miał tego pod ręką, jednak za kilka dni może nam sprowadzić, bowiem dla masarzy jest to tylko półprodukt do robienia wędlin - szynek lub baleronów.
Moja pieczeń jest z szynki. Przyrządzenie jej to najprostsza rzecz pod słońcem i w ogóle nie wymaga żadnej pracy ani umiejętności. Płuczemy tylko dokładnie mięso z zalewy, w której było moczone (można nawet na godzinę namoczyć, żeby usunąć część soli), kładziemy na blaszkę, wlewamy kilka łyżek wody i wsuwamy do piekarnika nagrzanego na 200 - 220 stopni. Na jak długo? To jedyne, mogące Was nurtować pytanie. Śpieszę wyjaśnić: ogólna zasada jest taka, że pieczeń piecze się 1 godzinę na każdy kilogram mięsa. Mój półtorakilogramowy zadek - tj. nie mój ;) tylko zadek świński - przebywał w piekarniku 1,5 godziny. Gdyby przez ten czas powierzchnia mięsa rumieniła się za bardzo, to można zmniejszyć temperaturę do 190 stopni albo przykryć górę pieczeni kawałkiem folii aluminiowej.
Pieczeń tej wielkości dla trzyosobowej rodziny starcza na 3 obiady, bądź 2 sute obiady i jeszcze kilkanaście kanapek. No, chyba że odwiedzą nas wyjątkowo żarłoczni goście! ;)
Na moich zdjęciach świński zad prezentuje się w całej swej nagiej okazałości, ale należałoby go podawać z różnymi sosami dla skontrastowania słonego smaku szynki. Najprostsze to chrzan i musztarda, dobrze wchodzi też z harissą, pasują wszystkie sosy o smaku słodkim, kwaśnym i ostrym. Można zrobić angielski sos miętowy, tradycyjny polski chrzanowy, francuski musztardowy, śląskie moczki z suszonych owoców, albo indyjskie czatneje nadają się również. Najprościej będzie obłożyć pieczeń sporą ilością kwaśnych marynat (na zdj. marynowana dynia z papryką własnej roboty i ogórek z supamaka).
Resztki tej pieczeni na zimno, krojone na cienkie plastry, są wspaniałym obłożeniem do kanapek; na to tylko odrobina chrzanu lub kiszony ogórek i... wegetarianin idzie do piekła :D

Przepis bierze udział w akcji:

niedziela, 6 grudnia 2009

Racuchy dla emu (dyniowe)

Zaprosiłam kiedyś kolegę, który często pomaga mi w różnych sprawach związanych z komputerem, na degustację moich racuszków. Ponieważ raczył się nimi z widocznym apetytem (Ach, jakaż radość dla kucharki, widzieć jak jej wyrób znika z talerzy bez zbędnego marudzenia!), pomyślałam, że wielu zapracowanych młodych ludzi obecnie nie ma okazji jadać takich prostych, domowych specjałów, a mogliby je sobie sami przyrządzić. To takie proste!

Quest: RACUCHY
items:
drożdże, mąka, woda lub mleko, jajka (niekoniecznie), olej, sól, cukier, jabłka lub dynia (niekoniecznie), do wykończenia dżem, gęsty syrop, miód lub cukier puder
weapons:
patelnia, drewniana łopatka, głębokie naczynie, tarka do warzyw (niekoniecznie), robot kuchenny (niekoniecznie), łyżka, talerz
tutorial:
# 1/2 kostki drożdży rozetrzeć z łyżką cukru w naczyniu do miksowania (może też być garnek lub głęboka miska)
# dać do tego:
2 szklanki mąki (jakiejkolwiek)
2 szklanki mleka lub wody
niewielką ilość oleju (od kilku łyżek do pół szklanki)
2 lub tylko jedno jajko (jak nie ma, to wcale)
1 szklankę (lub coś koło tego) utartej dyni lub jabłka (niekoniecznie)
odrobinkę soli (jak zapomnisz, nic się nie stanie)


# to wszystko zmiksować lub po prostu dobrze wymieszać łyżką
# tu może wystąpić pierwszy problem: ciasto powinno mieć dość gęstą, ale jeszcze płynną konsystencję (mam nadzieję, że powyższy screen dobrze to ilustruje), w razie potrzeby regulujemy gęstość dodając więcej mąki lub wody czy mleka
# odstawić w ciepłe miejsce, poczekać aż drożdże zaczną tworzyć bąbelki


# mocno nagrzać patelnię, jeśli jest teflonowa, to dać odrobinę oleju, a jeśli bez nieprzywierającej powłoki (np. żeliwna albo emaliowana), to tłuszczu trzeba dość dużo, tak aby pokrył jej powierzchnię (może to być smalec zamiast oleju)
# kiedy tłuszcz już gorący (nie dotykamy! ale można ostrożnie zbliżyć rękę NAD patelnię - powinniśmy wyraźnie czuć ciepło) należy uregulować płomień na "średni"
# kładziemy po łyżce ciasta w pewnej odległości jedna od drugiej (same powinny się rozpłaszczyć, ale nie rozlać)

# smażymy z obu stron po kilka minut przewracając drewnianą łopatką
# powinny być jasnobrązowe z wierzchu, a dopieczone w środku (co łatwo sprawdzić przekrawając jeden)
# podać należy z miodem, dżemem lub jakimś syropem owocowym, albo posypane cukrem pudrem
# świetnie wchodzą popijane mlekiem.

Quest completed!

sobota, 5 grudnia 2009

MOJE pierniczki


Powietrze zrobiło się jakieś chłodne, zapatrzyłam się na dzieci idące z lampionami na roraty... zachciało mi się spróbować tych witrażowych pierniczków, które zobaczyłam na blogach rok i dwa lata temu. Spróbowałam. I już po chwili klęłam nad tym półpłynnym ciastem, które trzeba było wg instrukcji "wałkować i wykrawać" :D
Ciasto dało się zreanimować dodając po prostu więcej mąki i następnego dnia pierniczki witrażowe powstały.

Ale przy kolejnym pieczeniu opracowałam własną recepturę:
PIERNICZKI (moje i tylko moje):
1/2 kostki margaryny
1/4 kg miodu (1/2 szklanki)
1 szklanka brązowego cukru trzcinowego; może być zwykły kryształ, nie dajcie się zwariować! :)
3 szklanki gładkiej mąki
3 szklanki krupczatki
mielonego imbiru, goździków, gałki muszkatołowej, cynamonu, kardamonu i ziela angielskiego po małej łyżeczce (może być mniej tego, za czym nie przepadacie lub nie ma pod ręką)
1 i 1/2 łyżeczki sody do pieczenia
1/2 łyżeczki soli
1 jajko

wykonanie:
1. rozpuścić w rondelku pierwsze trzy składniki, a w misce zmieszać pozostałe,
2. wlać letni miód z cukrem i tłuszczem do mąki z przyprawami, solą i sodą oraz jajkiem,
3. dokładnie wymieszać, przenieść na stolnicę lub czysty stół i wyrobić podsypując mąką, jeśli się klei,
4. zagnieść w kulkę i owinąć w folię lub włożyć do miski i przykryć, dać w chłodne miejsce,
5. następnego dnia wałkować na stolnicy (stole) w razie potrzeby podsypując mąką,
6. wykrawać szklanką lub foremkami kształty (pokrojone nożem w kwadraty będą równie dobre)
7. i układać w blachach na lekko natłuszczonej foli aluminiowej,
8. piec 10 minut w temperaturze 190 stopni.

Pierniczki witrażyki różnią się tylko tym, że robimy w nich jeszcze otwory małą foremką lub kieliszkiem i wkładamy landrynkę. Landrynki podłej jakości - twarde, z dużą ilością sztucznych barwinków, dają lepsze wizualnie efekty niż cukierni wykwintne, aromatyczne, kwaskowe o delikatnych kolorach :)
Pierniczkami tymi obdarowałam dzisiaj trzyletniego Filipa, a jutro otrzymają je Weronika i Rafał. Niech cukier i miód będą z nimi.
Ale wcześniej zrobiłam im sesję fotograficzną:

Przepis zgłaszam do akcji:

czwartek, 3 grudnia 2009

Kuchnia japońska dla Polaków - odcinek 2


Najwyższy czas odrobić zadanie domowe czyli wpisać przepis na Festiwal Jajka. Jednocześnie spełniam swoją "misję" propagowania kuchni narodów Azji; oczywiście przetransponowanej na nasze warunki czyli bez sprowadzania rzadkich produktów z drugiej półkuli.


Oto: TAMAGOYAKI czyli japoński omlet
składniki:
2 jajka
łyżeczka sosu sojowego
łyżeczka cukru
szczypta soli
kilka kropel oleju (najlepiej sezamowego)

wykonanie:
Dokładnie wymieszać jajka z solą, cukrem i sosem sojowym. Mocno nagrzać patelnię i lekko ją natłuścić (piórkiem lub ręcznikiem papierowym zwilżonym olejem) i wylać na nią cieniutką warstwę jajek. Kiedy się warstwa zetnie, zwinąć ją w rulonik i pozostawić na brzegu pateni; dolać kolejną porcję płynnego jajka, a kiedy i ta się zetnie, przetoczyć na nią powstały wcześniej rulonik i znowu zwinąć (tym razem na przeciwnym brzegu patelni). Jeśli jeszcze została masa jajeczna, to ponowić tę czynność, aż otrzymamy jajeczną "rolkę".
Taki omlecik można podać na ciepło lub na zimno, z różnymi sosami. Jest dobrym dodatkiem do sushi (do nigiri i do maki). Na zdjęciu powyżej przykład podania z ryżem i kari warzywnym.

poniedziałek, 30 listopada 2009

Jadalny R2D2, Sajgon i Zatoka Świń :)

Banał to, że w podróży człowiek pokosztować może innego, niż zwykle jadła i wiele się nauczyć. Toteż niniejszym nie rozwodzę się nad tym, tylko przedstawiam gastronomiczną relację z czeskiego konwentu miłośników fantastyki - KoprCon 2009.
Po przyjeździe do Koprziwnic na Morawach i zarejestrowaniu się na konwencie, każde z nas otrzymało, wraz z programem, identyfikatorem i plakietką, paczuszkę dziwnych zwiniętych ciasteczek o korzennym zapachu. Były to "piernikowe uszy" wypiekane przez miejscowych cukierników na pamiątkę wydarzenia z 1241 roku, kiedy to dzikie hordy tatarskie gnębiły tamtejszy lud. Legenda mówi, że pewnego razu kilku dzielnych chrześcijan, podkradłszy się nocą, przekopało groblę na wielkim stawie, w pobliżu którego obozowali Tatarzy i tym sposobem utopili cały tabor. Znaleziono tam makabryczne trofeum: worki zasolonych ludzkich uszu - świadectwo okrucieństwa najeźdźców. Dobrze, że zjedliśmy ciasteczka zanim przeczytaliśmy ich historię dumnie wydrukowaną na opakowaniu :)
Oczywiście od samego przyjazdu delektowaliśmy się głównie przepysznie cierpkim czeskim piwem, które obficie lano na terenie szkoły, gdzie odbywała się impreza. Sprzedawano tam też mocniejsze alkohole, jak to w barze, na kieliszki i nikt nie robił problemu z tego, że to budynek użyteczności publicznej, że przebywają tam także nieletni - co kraj, to obyczaj, jak widać. Korzystaliśmy też ze zorganizowanej w jednej z klas herbaciarni; za każdym razem do napoju dostawaliśmy domowego herbatnika w kształcie świnki ponoć inspirowanego świńską grypą.
Drugiego dnia skończyła się zabrana z domu wałówka i zaczęliśmy korzystać ze wspaniałych kanapek z panierowanymi piersiami kurczaka lub schaboszczakiem oferowanych w piwnym barku. W porze obiadowej, kiedy w programie konwentu była godzinna przerwa na to zbożne zajęcie, ucztowaliśmy w azjatyckim bistro "Sajgon" - tu do jedzenia również serwowano kurze lub wieprzowe mięso w aranżacji azjatyckiej lub czeskiej oraz kultowy smażony ser. Jak widać gospodarze - wietnamska rodzina, asymilowali się od kuchni. Ale najważniejsze było, że zacny ten przybytek jako jedyny w okolicy oferował przepyszne Starobrno - piwo o niezapomnianym smaku, którego nie mogliśmy znaleźć w sklepach.
Amidalatort R2D2Najciekawszym gastronomicznym wydarzeniem dla mnie było spożycie kawałka tortu w kształcie robota R2D2, bohatera sagi Star Wars. To ekstraordynaryjne ciasto było zbiorową nagrodą za wykonanie kukiełek postaci z Gwiezdnych Wojen; ja zrobiłam Amidalę w królewskich szatach.
Wnętrze małego robota, złożone z wielu warstw ciasta i kremu, smakowało dość dobrze, ale marcepanowe pokrycie - paskudnie.

Jeśli ktoś jest zainteresowany całą fotorelacją, włącznie ze scenami "demontażu" robota to zapraszam do albumu: KoprCon 2009

środa, 25 listopada 2009

Wino o smaku lata


Wyrób win domowych to całkiem nowe dla mnie hobby, zaczęłam dopiero w zeszłym roku produkując kwaśne i mętne wino wiśniowe - pierwsze koty za płoty.
W tym roku uparłam się na porzeczkowe. Hojna teściowa obdarowała mnie wiadrem czerwonej porzeczki pod warunkiem obrania jej z krzaka - toteż trzy ludzkie zrywarki przystąpiły do targania, a następnie do ugniatania i wyciskania pachnącego soku. Nie dodawałam żadnej wody, tylko tę odrobinę w której rozpuściłam 1/2 kg cukru. Drożdże do win białych (koniecznie!) dolałam następnego dnia i pięciolitrowy baniaczek postał sobie ok. miesiąca ochoczo fermentując na słońcu. W sierpniu winko się zlało znad mętnego osadu i wlało z powrotem do umytego baniaczka, dodając jeszcze szklankę cukrowego syropu. Potem stało już w cieniu, a po sześciu tygodniach otrzymało jako opakowanie butelki po francuskim winie regionalnym, które żłopaliśmy na wakacjach.
Jest słodkie i jednocześnie kwaskowe, niezbyt mocne, o wyjątkowo wyraźnym smaku czerwonej porzeczki, niezmienionym nadmiarem alkoholu; przypomina świeży osłodzony sok pity w lipcowym upale.
Teraz dopiero doczekało się swojej sesji zdjęciowej i niestety chyba nie udało mi się udokumentować wyjątkowego koloru i klarowności tego wina.
Niedawno zlewałam też, zrobione dużo później winko hmm... jakby je nazwać? "z czerwonych owoców ogrodowych", czyli mieszanki wiśni, malin, jeżyn, aronii i nie wiem, czego jeszcze, bo był to również dar od teściów w postaci wiadra zgyrowanej (sfermentowanej) pulpy, którą wystarczyło odcedzić otrzymując kolejny baniaczek ciemnego, fascynująco pachnącego owocami i śmierdzącego już alkoholem płynu. To, po dodaniu drożdży miodowych i szklanki rozpuszczonego cukru, bulgotało sobie aż do listopada, z początku raźno, potem już dużo wolniej, bo spadła temperatura. Odstało się tak dobrze, że od razu trafiło do butelek i - w dużej części - do naszych gardeł :) To jest mocniejsze, chociaż nie wiem, czy ma to duże znaczenie; w produkcji alkoholu chyba nie ma sensu konkurować z przemysłem spirytusowym. Piękny kolor przypomina czerwone wina gronowe, klarowność pozostawia nieco do życzenia. Ale smak! Smak jest przedziwny: wytrawne ze zmiennymi nutkami każdego z użytych owoców - raz czuć goryczkę aronii, to znów aromat malin, kwaśne wiśnie, w kolejnym łyku dominuje smak jeżyn... Osłodziłam je nieco syropami z malin i czarnej porzeczki (kilka łyżek na dno butelki), żeby podkreślić tę właściwość, ale i bez tego jest dobre. I co więcej - można się nim wstawić bez żadnych przykrych konsekwencji dnia następnego ;) wypróbowałam!

wtorek, 24 listopada 2009

Ciasto orzechowe z korzennym dżemem gruszkowym lub bez

ciasto orzechoweDzisiaj malutki, deserowy pościk, ponieważ boję się złapać wirusa komputerowego :O (Człowiek zaraża się nim korzystając z tej samej klawiatury, co zakatarzone dziecko! Chyba, że się kilka razy dziennie dezynfekuje sprzęt.)

CIASTO
30 dkg orzechów włoskich
4-5 jajek
2 łyżki cukru
2 łyżki bułki tartej
1 łyżeczka proszku do pieczenia

wykonanie:
1. zetrzeć (zmielić) orzechy w maszynce do ucierania orzechów,
2. oddzielić żółtka od białek,
3. utrzeć (dobrze zmiksować) żółtka z cukrem, połączyć z orzechami, bułką tartą i proszkiem do pieczenia,
4. ubić pianę z białek i wymieszać z resztą, przełożyć do wysmarowanej masłem niedużej blaszki,
uwaga: piana pięknie ubija się, bez znaczenia czy mikserem czy trzepaczką, jeśli białka są zimne i dodamy do nich szczyptę soli
5. piec w temperaturze 180 stopni ok. 50 minut.
uwaga: tu wiele zależy od piekarnika, lepiej po 45 minutach obejrzeć ciasto (nie wychładzając zbytnio piekarnika, jeśli nic nie zdradza tendencji do przypalania się, próbujemy wbijając głęboko, w sam środek ciasta, drewniany patyczek do szaszłyków - jeśli jest całkowicie suchy, to ciasto jest gotowe, jeśli znajdziemy na nim coś lepkiego - pieczemy dalej. Nie każdy ma dobry termometr w piekarniku, czasem gaz jest słaby, więc zdarza się takie ciasto piec i 60 minut. Gdyby jednak niedopieczenie ujawniło się dopiero po rozkrojeniu ciasta, nie należy się przejmować ani trochę, bo przecież żadnej mąki tam nie było, więc smaku surowizny i zakalca nie będzie, a konsystencja nawet wg. niektórych, przyjemniejsza :)
6. upieczone, wystudzone i wyjęte z blaszki ciasto nadkroić wzdłuż wszystkich boków dookoła, tak żeby przekroić tylko skórkę i włożyć w tę szczelinę długi kawałek mocnej nici, którą teraz trzeba skrzyżować, jakby się ją chciało zawiązać wokół ciasta i pociągnąć na boki, aż się przedrze przez placek rozdzielając go na dwie części. Nić usuwamy :)
7. przełożyć słodkim dżemem, wierzch polać polewą, pokroić na kawałki i każdy ozdobić połówką orzecha lub kandyzowanym owocem.
W moim cieście był dżem gruszkowy z korzeniami, a na wierzchu rzecz zwana Confiture de lait (mleczna konfitura) - pojęcia nie mam, jak to się nazywa po polsku, ale można po prostu oblać lukrem lub polewą czekoladową.

KORZENNY DŻEM Z GRUSZEK
pół wiadra dojrzałych soczystych gruszek
1 łyżka masła
po 1/2 łyżeczki mielonych przypraw: goździków, cynamonu, kardamonu, gałki muszkatołowej, ziela angielskiego i imbiru (nie muszą być koniecznie wszystkie, jak ktoś nie ma, albo nie lubi)
1 szklanka cukru
wykonanie:
- myjemy, obieramy, pozbawiamy gniazd nasiennych i kroimy
- w dużym garnku w łyżce rozgrzanego tłuszczu rozpuszczamy przyprawy i zaraz wrzucamy gruszki, które chwilę dusimy pod przykryciem (puszczą dużo soku), a potem mieszając gotujemy aż się rozpadną i zgęstnieją
- dorzucamy cukier i jeszcze długo smażymy, często mieszając aż będzie miało wygląd szklisty i odpowiednią gęstość
- następnie trzeba gorące nałożyć do czystych słoików, mocno zakręcić, postawić dnem do góry aż "zassie".
Sztuczka: można odlać ten sok, który gruszki puszczają na początku (zrobić sobie z niego napój), wtedy smażenie będzie krótsze, ale wtedy przypraw nie należy dawać na początku, tylko dodać razem z cukrem!!!

Samo ciasto orzechowe BEZ słodkich dodatków jest produktem dietetycznym!

czwartek, 19 listopada 2009

Z dynią jeszcze nie skończyłam... :)

zupa dyniowa
Od razu przyznaję: nauczyłam się gotować tę zupę z programu Roberta Makłowicza - mojego wielce szanowanego guru i miszcza :) ale robiłam ją już tyle razy, że przepis uważam za przyswojony na tyle, żeby się nim chwalić. Zresztą nastąpiły pewne uproszczenia receptury, np. zrezygnowałam z zagęszczania żółtkami.

ZUPA DYNIOWA
składniki:
-wnętrze wydrążonej dyni bez pestek i włókien
-masło
-rosół (może być z kostki)
-czosnek
-zmielona gałka muszkatołowa
-słodka śmietanka (najlepsza kremówka)
-grzaneczki lub groszek ptysiowy

wykonanie:
1. w garnku pod przykryciem dusimy miąższ dyni na maśle (nie żałować masła!), dość szybko mięknie, chodzi o to, żeby nie pachniał surowizną (jak mamy mało dyni, można dodać ziemniaczka, ale to bardzo nie dietetyczne, a fe!)
2. miksujemy go blenderem z dodatkiem ząbka czosnku
3. suto doprawiamy tym, co Muscat lubi najbardziej czyli gałką muszkatołową, dodajemy kostkę rosołową lub rosół i zagotowujemy
4. zabielamy śmietanką, dekorujemy grzankami lub groszkiem ptysiowym i gotowe!

Trudno - do kompletu - nie zamieścić tego przepisu, ale ponieważ publikowałam go już kilka razy w różnych miejscach, to tutaj okraszę dodatkowymi informacjami. Np. o tym, że na Śląsku z dyni, zwanej banią, robiło się kiedyś zupę mleczną z zacierkami (taki rodzaj domowych kluseczek jajecznych). Nigdy nie próbowałam, jakoś mnie nie kusi, ale przypuszczam, że nie będąc kwaśną, dynia nie ścina mleka i efekt jest podobny jak w mojej zupie-kremie; tylko po co to słodzić jeszcze? Może małym dzieciom by smakowało?
A inna ciekawostka: we Francji podają taką dyniową zupę-krem z miseczką mocno wysmażonych skwarków z boczku, które się do niej sypie tuż przed konsumpcją, żeby nie straciły chrupkości. W ogóle mam wieści z pierwszej ręki o panującej we Francji modzie na zupy-kremy w różnych kolorach: zielona z brokułów, biała z kalafiora, czerwona, żółta, pomarańczowa... sami sobie wymyślcie z czego :) To wielka nowość w tym kraju, bo normalnie, to oni podobno miksują każdą zupę, a ponieważ te przeważnie są wieloskładnikowe, to doprawdy... no, efekt kolorystyczny musi być nieciekawy. Bawiliście się kiedyś, jako dzieci, mieszając farbki i próbując otrzymać różne efekty z tzw. koła barw? A pamiętacie, co wychodzi jak zmieszać wszystkie kolory? :D
No, to na koniec dodam jeszcze PRZEPIS NA GRZANECZKI:
Kiedy mamy czerstwy chlebek, pokrojony w niezbyt cienkie kromki, a następnie w kwadraciki, trójkąciki, czy co tam nam wyjdzie po odkrojeniu skórki, rozkładamy go na folii aluminiowej lub papierze do pieczenia na kratce w piekarniku i w temperaturze 100 - 120 stopni suszymy i lekko zrumieniamy (termoobieg jest pomocny, jeśli ktoś ma takie coś w piekarniku). Przechowywać trzeba w szczelnie zamkniętym słoiku lub puszce, bo przestaną chrupać.

środa, 18 listopada 2009

Pieśń o kari

curry vel kari
z papadamami
Kontynuując jesienną, warzywną tematykę - z gościnnym udziałem dyni jako super star - napiszę sobie dzisiaj o kari, zwanym też z angielska curry. Nie jest to bynajmniej jedna jakaś konkretna potrawa, ale raczej sposób przygotowywania warzyw, ryb, mięs, a nawet jajek i owoców morza. Generalną zasadą jest rzucanie produktów na aromatyzowany przyprawami, gorący tłuszcz, a następnie duszenie pod przykryciem w parze powstałej z ich własnej wilgoci. Tyle można powiedzieć o wszystkich kari; dalej są tylko mniej lub bardziej komplikujące sprawę szczegóły. Np. czy kari jest potrawą wegetariańską, wegańską, koszerną, hinduską czy muzułmańską? To temat na kolejne, obszerne posty w przyszłości. Tymczasem skupmy się na kari warzywnym, wykorzystującym bogactwo jesiennej roślinności dostępnej w Polsce.
Najważniejszą rzeczą są przyprawy. Spokojnie można ułatwić sobie gotowanie używając gotowej mieszanki którejś ze znanych firm, ale warto, naprawdę warto dodać świeżego utartego imbiru, świeżego posiekanego chili i czasami czosnku.
Tu mała dygresja o czosnku i cebuli: kari zrobione bez tych roślin, a z dużym udziałem imbiru i ostrej papryczki, ma równie dobry, chociaż zupełnie różny smak i tę zaletę, że pozostawia przyjemny aromat w ciele człowieka nawet po jedzeniu. Jest po prostu bardziej randkowo romantyczne, jeśli wiecie o co mi chodzi ;) Wspomnę jeszcze kiedyś o tym przy okazji pisania o kuchni braminów.
Wracając do przypraw, które właściwie decydują o smaku dobrego kari, to w wolnej chwili można przygotować sobie mieszankę mielonej kolendry, kuminu (tzw. kmin rzymski), kurkumy, świeżego tartego imbiru i ostrej papryczki, nałożyć do słoiczka konserwując solą i świeżym sokiem z cytryny i przechowywać w lodówce do użycia nawet przez dwa tygodnie (jeśli na dłużej, to lepiej zalać olejem w celu ochrony przed powietrzem).
Można też, czemu nie, kupić gotową pastę curry na stoisku z egzotyczną żywnością. Warto wypróbować jedną czy drugą, podobnie jak różne mieszanki sypkich przypraw - czasami trafiają się naprawdę dobre i pasujące do ulubionych zestawów warzywnych.
No to kończę ględzić i podaję przepis na to konkretnie, co jest na zdjęciach:
KARI WARZYWNE
składniki:
kilka łyżek oleju
1-2 łyżki utartego świeżego imbiru
1 posiekane czerwone chili bez pestek lub trochę harrisy
zgnieciony ząbek czosnku (opcjonalnie)
torebka przyprawy "curry" lub po łyżeczce mielonej kolendry, kuminu i kurkumy oraz po szczypcie mielonego ziela angielskiego, cynamonu, kardamonu, gałki muszkatołowej i goździków (nie musi być to wszystko na raz, ale może)
2 ziemniaki pokrojone w grube półtalarki albo w kostkę
1/3 torebki mrożonego groszku w strączkach
1/3 torebki mrożonej włoszczyzny
1/3 torebki mrożonej brukselki
sól
4 garście dyni pokrojonej w kawałki mniej więcej równe kawałkom ziemniaków
wykonanie:
W dużym garnku rozgrzać proszę olej i rzucić tam chili i imbir,
zamieszać, dodać przyprawy w proszku i ziemniaki,
chwilę smażyć mieszając, aż ziemniaki zbieleją i równo pokryją się tłuszczem z przyprawami,
dodać mrożone warzywa, posolić, dokładnie zamieszać, przykryć i dusić jakieś 10 min. na małym ogniu.
Jeśli istnieje obawa, że coś przywrze (przypali się), to można dać kilka łyżek wody, ale przy użyciu mrożonych warzyw to najczęściej nie jest potrzebne.
Na koniec dodać dynię i dusić jeszcze 5-10 minut, aż dynia się ugotuje.

Na zdjęciach powyżej trzy sposoby podania tego kari:
- klasycznie z ryżem (tu akurat ryż smażony z jajkiem, coś jak ryż po kantońsku tylko uproszczony do minimum)
- z czystym ryżem i japońskim omletem tamagoyaki (o nim innym razem)
- z papadamami, bardzo po indyjsku.
Na wszystkich zdjęciach jest to samo kari, z tego samego garnka, a że wygląda inaczej? Ha! Na tym właśnie polega magia tej potrawy - prostej i wyrafinowanej zarazem!

Kari niestety wymaga zaglądania do garnka i kontroli, ale robi się bardzo szybko.
Co innego kari zrobione wyłącznie ze świeżych warzyw! To dlatego właśnie podałam ten, uproszczony przepis; nie chciałam odstraszać początkujących warzywojadów :) od gotowania. Chociaż muszę przy okazji gorąco zachęcić Was do poświęcenia kilku godzin w jakimś wolnym dniu na przygotowanie gara kari ze świeżych jarzynek, takich jak kalafior, brokuły, marchewki, bakłażany, cukinie i dużo, dużo innych. Taką potrawę można następnie zamrozić w plastikowych pojemnikach lub nawet zapasteryzować w słoikach i zużyć stopniowo w ciągu kilku tygodni. Pamiętajcie: odgrzewane kari jest jeszcze lepsze!

poniedziałek, 16 listopada 2009

Wzgardzony grubas


Świętowanie potraw z dyni właśnie się u nas skończyło, a ja tu wyskakuję jak Filip z konopi... No właśnie, niewielki renesans tego warzywa na naszych stołach jest związany tylko i wyłącznie z nieuniknioną amerykanizacją kultury: oglądamy filmy, których bohaterowie świętują Dzień Dziękczynienia jedząc indyka i placek dyniowy, a w Helloween bawią się stawiając dyniowe lampiony. Toteż na przełomie października i listopada można spotkać w blogach kulinarnych trochę przepisów na dyniowe specjały.
Nie tak to drzewiej bywało, moje dziatki! :) Ciocia Muscat zaraz Wam opowie.
Na Śląsku dawniej dynia była warzywem cenionym; jeszcze za mojego dzieciństwa widywałam ją w sklepach warzywnych, krojoną i sprzedawaną na wagę. Robiono z niej kompot, zupę mleczną, fałszywą marmoladę pomarańczową oraz dodawano do ciast. Nie da się ukryć, że w czasach kryzysu była jednym z bardziej dostępnych źródeł karotenu (prowitaminy A). Oczywiście moja rodzina, jako mięsożercy z jednej strony a haziaje (nie-Ślązacy, przybysze ze wschodu) z drugiej, nigdy dyni nie kupowała, nie gotowała i nie jadła. Jedyne wspomnienia jakie mam, są więc natury estetycznej - ślicznie ta dynia w sklepach i na straganach wyglądała, wielka, pomarańczowa, lśniąca.

Ponieważ obecnie jedyny sposób wejścia w posiadanie kawałeczka dyni, to kupić ją w całości, a jedyny możliwy termin, to koniec października, dni te stają się naszym prywatnym festiwalem dyniowym, podczas którego raczę rodzinę najróżniejszymi potrawami z dominantą pomarańczowego warzywa.





Oto jedna z ulubionych potraw mojego syna:

WIEPRZOWINA W SŁODKO KWAŚNYM SOSIE

zainspirowana kuchnią chińską i tajską

składniki:

- kilka łyżek oleju do smażenia

- 1 cebula pokrojona w „piórka” czyli wzdłuż warstw

- 1 czerwone chili pocięte na ukośne krążki i z powybieranymi pestkami

- 1 łyżka utartego lub posiekanego świeżego imbiru (niekoniecznie)

- 1 posiekany ząbek czosnku (niekoniecznie)

- nieco świeżych warzyw jakie są pod ręką, przykładowo: marchewka (plasterki lub słupki), gałązka selera (ukośne plasterki), garść fasolki szparagowej lub groszku w strączkach, cukinia (mała w półplasterkach lub kawałek dużej pokrojony w kostkę), ogórek, papryka, biała rzodkiew, seler korzeniowy, pietruszka itp. Razem jakieś 2 - 3 garście pokrojonej roślinności

- 3 grube plastry schabu lub szynki wieprzowej pokrojone w wąskie paski

- kawałek dyni pokrojony w dość grubą kostkę (jakieś 2 garście)

- garść warzyw marynowanych np. mini kukurydza (poprzekrawać kolby na pół) albo ogórki pokrojone wzdłuż czy na plasterki, mogą być też marynowane pieczarki

- kilka łyżeczek sosu sojowego

- kilka łyżek octu z marynaty

- 1 łyżeczka cukru

- 1 łyżeczka mąki (jakiejkolwiek)

- 1 łyżeczka koncentratu pomidorowego

- 1 łyżka kwaśnego niskosłodzonego dżemu lub sosu owocowego, np. czatney z mango, kwaśne powidła, dżem morelowy czy coś w tym guście (niekoniecznie)

- kilka łyżek rosołu (niekoniecznie)

wykonanie:

Chili rzucić do rondla lub głębokiej patelni na rozgrzany olej, zamieszać, dodać cebulę, czosnek, imbir, potem warzywa (ale NIE dynię!). Mieszając, krótko smażyć warzywa na ostrym ogniu (ok. 3-5 minut); odsunąć je na boki rondla lub patelni i na olej kłaść partiami mięsne paski dbając, żeby każdy zbielał, a nawet zrumienił się. Wymieszać to wszystko i dodać dynię smażąc kolejne 5 - 10 minut. Ma się nie spalić i nie rozgotować, ma być jędrne, ale jeśli wydaje nam się, że coś jest surowe, to smażymy jeszcze chwilę. Można przykryć na ten moment i poddusić.

Tymczasem mieszamy składniki sosu (czyli całą resztę) w jakimś naczyniu i polewamy nim mięso z warzywami jeszcze raz zagotowując całość. Natychmiast wszystko wykładamy na talerze lub do miseczek z ryżem ugotowanym po chińsku lub na sypko (he, he, to wcale nie jest to samo). Polecam jedzenie pałeczkami, żeby nie zjeść za szybko, tylko delektować się smakiem!

czwartek, 12 listopada 2009

Kuchnia japońska dla Polaków - odcinek 1


Jakiś czas temu zafascynowała mnie kuchnia japońska. Stało się tak przede wszystkim dzięki mandze; po prostu byłam ciekawa, co znaczą słowa: okonomiyaki, onigiri czy tamago i co to są te dziwne kąski o wyszukanych kształtach, które bohaterki serwują swoim chłopakom. Zresztą po dawniejszej fascynacji kuchnią chińską i indyjską, których wpływ w moim domu jest widoczny na co dzień, było to następstwo dość naturalne. Później przeczytałam "Bezsenność w Tokio" i kilka rzeczy się wyjaśniło, ale nie wszystko... Pozostała zasadnicza kwestia: jak to wszystko smakuje? Nie, no nie mogła pójść do restauracji i zamówić? - zastanawiacie się pewnie Wy, tam w wielkich miastach :) Otóż nie!
Moje poszukiwania, doświadczenia, "odkrycia" i satysfakcje przedstawię na łamach niniejszego bloga.
Na początek obalamy mity: np. ten, że do japońskich potraw potrzebny jest drogi ryż sprzedawany w malutkich paczuszkach jako "Ryż do sushi". Otóż jest to zwykły, szybko gotujący się, krótkoziarnisty ryż, który pamiętam z dzieciństwa jako ryż do zup, szczególnie mlecznych i na kleik (dla chorych). Rarytasem był wówczas poszukiwany ryż długoziarnisty, dobry do gotowania na sypko.
Wobec tego jak tanio poeksperymentować robiąc sobie np. onigiri? To proste: kupić ryż krótkoziarnisty, np. arborio - włoski ryż używany zazwyczaj do risotto, minestrone albo do staropolskich gołąbków. Zazwyczaj sprzedawany w półkilogramowych torebkach, jest droższy od zwykłego, długoziarnistego ryżu, ale i tak wychodzi ok. 4 razy taniej niż ten w firmowym zestawie "japońskim". Szczególnie łatwo znaleźć w pewnej sieci supermarketów, ale nie podam nazwy, bo i tak mi za to nie zapłacą :)
Sposoby gotowania ryżu na onigiri lub sushi można tak łatwo znaleźć w Internecie, że nie będę tego tutaj powtarzać. Ale chętnie podpowiem, podpatrzony u pani gotującej w cyklu Cooking with Dog (przeredaguję, jak tylko znajdę gdzieś jej nazwisko), sposób na lepienie kulek i trójkątów z ryżu - owijamy potrzebną ilość ryżu folią spożywczą i tak ugniatamy, a potem rozwijamy i dekorujemy gotową "kanapkę" czym tam trzeba. Do rąk się w ten sposób nie lepi, a folię można kilka razy wykorzystać.
Moje onigiri są jeszcze dość kulawe, ale i tak mi się podobają!

Adres ciekawej strony na ten temat: http://justbento.com/handbook/bento-basics/onigiri-on-parade-guide-onigiri-omusubi-rice-ball-shapes-types-and-fun

Jako ilustrację posta wykorzystałam fragmencik mangi "Mister Ajikko" Daisuke Terasawy z Shonen Magazine Comics oraz własne zdjęcie własnych onigiri. Odtąd, jesli publikować będę zdjęcia własnego autorstwa, to bez żadnych uwag; jeśli zapożyczone - oczywiście za każdym postaram się podać źródło.