środa, 24 lutego 2010

Śledzie mojego taty


Taki obrazek pamiętam z dzieciństwa: siedzi sobie tata w kuchni i powoli, dokładnie sieka cebulkę na drobno. Na sałatkę pomidorową, na syrop cebulowy, a czasem do śledzia. Śledzia robił tata, bo mama - wychowana w zupełnie innej tradycji kulinarnej, dwumetrowym kijem by go nie dotknęła ;D Mnie i siostrze śledź smakował. Siostra, jak dorosła, zaczęła robić podobnego śledzia i przynosiła mi trochę, ale ten tutaj jest mój.
Potrzebne 2 dorodne solone śledzie, które trzeba dobrze wymoczyć (można na noc w zimnej wodzie zostawić), 2 drobno pokrojone cebule i dużo oleju lub oliwy. Ja zapachu oliwy nie lubię, więc daję olej.
Śledzie trzeba odfiletować, obrać ze skórki i pokroić na dzwonka. Jak ktoś chce sobie uprościć, to niech kupi już odfiletowane matiasy, ale nie będzie miał frajdy z wyjadania ikry (mmmniam!). Wymieszać z cebulką, której musi być dużo, śledź ma przejść jej zapachem, zalać olejem lub oliwą i zostawić do przegryzienia się na drugi, a nawet na trzeci dzień. Powinien być przyciśnięty. Pamiętam, że tata układał go w jakimś naczyniu, wkładał tam talerzyk i coś ciężkiego na nim kładł; wynosił do spiżarki (takie małe nieogrzewane pomieszczenie przy kuchni, bardzo praktyczne). Mojego śledzia upchnęłam w słoiku i przechowuję w lodówce.
Tej cebuli i oleju można potem nie jeść - wystarczy trochę kawałeczki ryby otrzepać. Po odpowiednio długim macerowaniu, śledzia kładziemy np. na kanapki z czarnego chleba posmarowane masłem, robimy z niego koreczki albo podajemy jako sałatkę. Jest to pyszna, słona przekąska, przystawka do mięsnego obiadu lub zakąska do zimnej wódki. Równie dobry z ziemniakami w mundurkach jako postny obiad.
Przepis, który podała mi siostra, jest tak prosty, jak tylko może być. Dlatego nie będę sobą, jeśli następnym razem nie dorzucę liścia laurowego i kilku ziarenek ziela angielskiego oraz pieprzu.
No, ledwie zdążyłam skończyć jeszcze w Śledziowym tygodniu!

sobota, 20 lutego 2010

Spirale czekoladowo waniliowe


Właściwie upiekłam wczoraj ciasteczka z orzeszków ziemnych, bo mnie bardzo "wołały", ale napiszę o nich później. Jak ma być koniecznie w ten weekend o czekoladowych ;) to mam tylko takie skromne ciasteczka waniliowo czekoladowe. Upieczone już tydzień temu i dobrze w puszce schowane na pewną okoliczność, o której niebawem opowiem. Dzisiaj będzie ich niespodziewana premiera na blogasku ;)

CIASTECZKA WANILIOWO CZEKOLADOWE

1 szklanka cukru
1 kostka miękkiego masła
1 jajko
2 łyżeczki cukru waniliowego
2 szklanki mąki (i trochę na zapas)
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 szczypta soli
pół tabliczki gorzkiej czekolady

- Zarobić ciasto ze wszystkiego z wyjątkiem czekolady. Gdyby zdawało się bardzo luźne, można dać ciut więcej mąki lub mniej masła. (U mnie jest zimno więc rozpuszczam masło przed dodaniem do takiego ciasta.)
- Podzielić ciasto na dwie części i do jednej dodać stopioną czekoladę. Mocno wyrobić, i odłożyć na co najmniej 2 godziny w chłodne miejsce.
- Obie części ciasta rozwałkować podsypując jak najmniej mąki (najlepiej nie podsypywać wcale). Nie jest to łatwe, bo ciasto jest dość kleiste.
- Położyć ciasto waniliowe na czekoladowym lub odwrotnie (można zrobić jedną partię ciasteczek z wierzchu ciemnych, a drugą jasną), przyklepać dobrze i starannie, ciasno zwinąć. Tak przygotowane wałeczki znów odłożyć do chłodu, żeby stwardniały.
- Pokroić wałki na plasterki grubości 0,5 cm i upiec w 190 stopniach (ok. 10 minut, nie powinny się zrumienić). Blachę wystarczy wyłożyć folią aluminiową.
- Resztki ciasta można jeszcze porozdzielać i upiec inaczej pozlepiane. W książce "Ciasteczka" wydanej w 1993 (nie ma autora) w serii "Kuchnie z czterech stron świata", w której znalazłam ten przepis, ciasteczka nazywają się "niedźwiadki" i mają odpowiednią formę: misiów ulepionych z kulek ciasta.

piątek, 19 lutego 2010

Orzechowe rogaliczki - najlepsze jakie jadłam

Jak się ma dobry układ ze swoją teściową, to czasem można ją namówić, żeby wyjęła swój tajemniczy kajecik z tajemniczymi, nie wiadomo skąd pochodzącymi przepisami. I wtedy dowiadujemy się na przykład, jak się robi przepyszne, rozpływające się w ustach, maślano - orzechowe ciasteczka w kształcie maciupeńkich rogalików. Rewelacja!

ROGALIKI ORZECHOWE
orzechowe ciasteczka
20 dkg masła
8 dkg cukru pudru
28 dkg mąki
1 żółtko
10 dkg zmielonych orzechów... i tu jest wybór, bo Mama mojego męża robi z leszczyny tureckiej, a ja wolę z włoskich.

Zarobić ciasto ze wszystkich składników, dać mu dobrze odpocząć (owinąć w woreczek i położyć w chłodzie na 1-12 godzin), odrywać kawałeczki, toczyć wałki, z których po zagięciu wychodzą rogaliki - okropna robota Komu nie wychodzi lepienie, niech trochę więcej mąki doda, albo oleje "starożytny" kształt i ulepi kuleczki. Ciasteczka trzeba piec krótko w dość gorącym piekarniku. Ja piekę na blasze wyłożonej folią aluminiową (nie ma mycia, nie ma smarowania blachy) ok. 10-13 min w temperaturze 180-190 stopni.
Kto chce, może ciasteczka polukrować; będą daleko wykwintniejsze, tak właśnie robi Mama mojego męża i takie jadłam pierwszy raz. Moje są nielukrowane, bardziej przypieczone, bo takie wolę i mąki starałam się już przy lepieniu nie podsypywać, żeby nie "rozcieńczyć" orzechowego smaku.
Następnym razem spróbuję jakie są z orzechów laskowych lub ziemnych




czwartek, 18 lutego 2010

Optymalna przekąska

optymalna przekąska
Dieta optymalna dr. Jana Kwaśniewskiego i dieta Atkinsa tym różnią się od innych metod żywienia i odchudzania opartych na proteinach, że zezwalają na spożywanie większych ilości tłuszczu. W diecie optymalnej ważne są proporcje białko - tłuszcz - węglowodany. Metoda dr. Roberta C. Atkinsa jest prostsza: liczy się tylko węglowodany. Obie są bardzo skuteczne pod warunkiem rygorystycznego unikania cukrów i alkoholu.
Prezentuję najprostszą optymalną i nie zawierającą węglowodanów przekąskę - smażony, niezbyt tłusty boczek. Cienkie plasterki trzeba powolutku z obu stron zrumienić na patelni, odsączyć nadmiar smalcu i schrupać z niewielkim dodatkiem warzyw (żadnego pieczywa!). U mnie akurat cykoria i świeże chili - jedzone z tłuszczem nie piecze! Świetne drugie śniadanie, które syci na długo lub kolacja, która zjedzona wczesnym wieczorem pozwoli przetrwać całą noc.

wtorek, 16 lutego 2010

Konkurs!


Super! Biorę udział w konkursie, w którym mogę wygrać te śliczne przyprawy, co są na zdjęciu obok. Jeszcze nie wiem, co z nimi zrobię, ale mogę je MIEĆ. Uwielbiam mieć różne dziwności w kuchni :D
Konkurs ogłosiły dziewczyny z Sumy Wszystkich Smaków. Zasady konkursu są tutaj "klik". Też możecie się przyłączyć!

Kuchnia japońska dla Polaków - odcinek 6


Będzie to kolejny odcinek z cyklu "nie dajmy się zwariować modzie (także kulinarnej)". Nie wiem, jak smakuje japońska rzodkiew - daikon. Ale obserwując na filmach jej kształt, kolor, strukturę i konsystencję przy krojeniu, dochodzę do wniosku, ze naprawdę niewiele się różni od sprzedawanych u nas powszechnie "sopli lodu". Pojęcia nie mam o japońskich piklach i marynatach. A jedyną wskazówką do wykonania prezentowanej dziś potrawy był dla mnie przepis z gry symulacyjnej Harvest Moon (występuje we wszystkich licznych częściach tej gry, więc chyba musi być dla Japończyków daniem podstawowym). W angielskim tłumaczeniu przepis wyglądał tak: Picled turnip - turnip + vinegar (If you want, you can add also sugar, salt and soy sos) - czy coś takiego ;D
Nie nazywałabym się Muscat Kłopotliwa, gdybym pewnego razu nie spróbowała. Potraktowałam poczciwe warzywo zalewą, podobną jak do ogórków, tylko bez przypraw, ponieważ wiem, że Japonki ich nie używają. Zalewa zawierała wyłącznie wodę, ocet, sól i cukier. Nie pamiętam już proporcji niestety, ale każdy może sobie poeksperymentować. Zalałam surowy korzonek wrzącą zalewą i zakręciłam słoik na kilka tygodni stania w szafce.
Efekt bardzo ciekawy: przede wszystkim rzodkiew ani trochę nie straciła jędrności, jest chrupiąca. Kolor zmienił się na beżowy. Kupne oshinko (marynowane rzodkwie japońskie) mają kolor żółty, może producenci dodają kurkumy?). Z wyglądu przypomina to, co widać na zdjęciach w Internecie. Smak kwaśny (trochę mało słona mi wyszła), zapach... okropny ;) Niestety jako warzywo zawierające dużo siarki (to zdrowo!!!), przetworzona rzodkiew ma zapach kapuściano zgniły i należy przyjąć to do wiadomości.

Co do podobieństwa smaku do oryginału, to mówiła mi siostra, która kiedyś kupiła taki woreczkowany daikon że smakuje podobnie. Jeśli chodzi o zastosowanie, to jadłyśmy ją w sushi, dodawałam też jako sałatkę zarówno do orientalnych jak i polskich obiadów i na kanapki.
Sądzę, że nie należy dodawać dużo octu do marynaty, a dodatki japońskie, jak kombu czy sake mogłyby moją rzodkiewkę bardziej uprawdopodobnić jako daikon czy tam oshinko :) Poza tym te japońskie pikle marynuje się znacznie krócej, czasem nawet tylko kilka godzin. Natomiast moja rzodkiew wytrzymuje w tym stanie bardzo długo i zupełnie nie zmienia konsystencji; staje się tylko coraz kwaśniejsza, a nieciekawy zapach zanika (albo ja się przyzwyczajam ;D ).
Toteż wszystkich, nie mających pod ręką sklepu z orientalną żywnością, albo kupy pieniędzy do zmarnowania (pierońsko drogo jest w tych sklepach), zachęcam do tanich i ciekawych eksperymentów z kuchnią Wschodu!
Bardzo proszę też o komentarze wszystkich, którzy mają osobiste doświadczenia ze smakiem oryginalnej potrawy i w ogóle kuchnią japońską.

niedziela, 14 lutego 2010

Walentynki

Moje trzy grosze a propos niezgodnego z polską tradycją święta, które cieszy tylko handlowców.
Sądzę, że jak się kocha, to oczywiście każdy dzień jest dobry do okazania miłości, lecz dobrze jest, od czasu do czasu, to świętować. Dlatego ludzie obchodzą rocznice ślubów, urodziny najbliższych, Dzień Matki, Babci czy Dziecka. Świętowanie jest potrzebą społeczną człowieka.
Zrozumiałe, że osoby samotne mogą się poczuć w takim dniu jeszcze bardziej osamotnione Nie musi jednak tak być. Kiedy byłam sama, życzyłam sobie w dniu św. Walentego, żeby mnie kiedyś spotkała miłość i starałam się brać udział w rozrywkach grupowych, jeśli mnie zapraszano. Dzisiaj już nie jestem sama; otacza i wypełnia mnie miłość. I nie wstydzę się tego powiedzieć
Owszem, Walentynki nie są tradycją polską. I co z tego? Choinka bożonarodzeniowa i zając wielkanocny też nie (jedno i drugie wzięliśmy od Niemców na pocz. XX w). Tak już jest, że kultury i obyczaje przenikają się. Źle Wam z tym, to siedźcie w chałupach bez prądu i diabelskiego Internetu, nie uczcie się języków obcych, nie wyjeżdżajcie do obcych krajów, a jak już wyjedziecie to chodźcie w strojach regionalnych i regionalnych nakryciach głowy, żeby wszyscy widzieli, że nie dacie się zasymilować. I broń Boże nie jedzcie tych ich cudzoziemskich potraw!!!

Dla mnie cały miniony weekend był pretekstem, żeby kulinarnie porozpieszczać mojego męża: jego ulubione potrawy i dodatki, napoje i słodycze, trochę fantazji w dekorowaniu, niecodzienne formy - przyrządzanie tego wszystkiego sprawiło mi radość. I jeszcze mogę pochwalić się na blogu
A serduszka haftowane krzyżykami to dzieło Diwiny; kiedyś dostałam w prezencie i motyw okazał się na Walentynki niezwykle użyteczny. Przy okazji kiedyś pokażę jeszcze inne jej prace, które są obecnie moją własnością, bo talent trzeba promować.

sobota, 13 lutego 2010

Coś słodkiego - deser Serce Goblina


Mój luby ponad wszystkie desery przedkłada galaretkę. W każdym smaku. Żaden problem. Nasze dziecko też lubi, ja - umiarkowanie. Ale kiedy nauczyłam się od Mamy mojego męża miksować galaretkę z mlekiem skondensowanym w przepyszną piankę, to jadam ją bardzo chętnie, choć w niewielkich ilościach. Na walentynkową okazję nie może zabraknąć w naszym domu ulubionych deserów.
Jeszcze lepsza jest galaretka zmiksowana z ubitą śmietanką, albo słodka pianka waniliowa. A najlepsze to wszystko razem! I jeszcze z odrobiną serca!
Nauczyliśmy się nazywać pewne odcienie zieleni kolorem "goblińskim" - takie małe zboczenie miłośników klimatu Warhammera i twórców konwentu o nazwie "Goblikon". Więc w momencie, kiedy zobaczyłam ten odcień galaretki, nazwa deseru wymyśliła się sama.

SERCE GOBLINA

Przede wszystkim potrzebna jest malutka foremeczka do ciasteczek w kształcie serca.
1 opakowanie galaretki agrestowej
1 szklanka śmietanki 30% tłuszczu
1/3 szklanki słodzonego mleka skondensowanego
1 łyżeczka żelatyny
1 i 1/3 szklanki wrzątku
odrobinę ziarenek z wnętrza laski wanilii lub 1/2 łyżeczki cukru wanilinowego

Rozpuszczamy galaretkę w 1 szklance wrzątku i niewielką jej część wylewamy na płaski talerz, a połowę z pozostałej - do przezroczystych pucharków lub szklanek. Kiedy zastygnie, z galaretki na talerzu wycinamy foremką serca, usuwamy zbędne fragmenty galaretki i dorzucamy je do garnuszka z resztką. Delikatnie podważając palcem serduszka z talerza należy przenieść i nakleić na szkło tuż nad powierzchnią zastygniętej galaretki. Kilka może zostać do dekoracji powierzchni deseru.
Następnie leciutko podgrzewamy resztkę galaretki do rozpuszczenia (bo przecież też już się ścięła). Ubijamy pół szklanki śmietanki, dolewamy galaretkę i ubijamy jeszcze trochę. Wlewamy do pucharków.

Teraz trzeba przygotować jeszcze galaretkę waniliową. Żelatynę rozpuszczamy w 1/3 szklanki wrzątku i studzimy. Ubijamy drugie pół szklanki kremówki, dodajemy słodzone mleko (zamiast tego można więcej śmietany i kilka łyżeczek cukru), wanilię lub wanilinę oraz rozpuszczoną żelatynę i po dokładnym ubiciu wlewamy do pucharków. Od razu możemy na wierzch położyć odłożone wcześniej serca, jeśli się trochę zagłębią w piance waniliowej to też dobrze.
Wrażenia smakowe są ciekawe: kwaśna agrestowa galaretka orzeźwia usta po słodziutkim kremie waniliowym.
Jestem pewna, że deser będzie równie smaczny z każdego koloru galaretki, ale wtedy trzeba go inaczej nazwać ;)



piątek, 12 lutego 2010

Ugotuj to, co on/ona lubi!


Trudno sobie wyobrazić mniej romantyczną i sprzyjającą randkowym sytuacjom potrawę niż fasola. Mimo to zamierzam zapisać do walentynkowej akcji moją, trochę inspirowaną kuchnią wedyjską*, a trochę śląską, fasolę w słodkim śliwkowym sosie. Dlaczego?
Zapewne zupełnie inne zasady rządzą gotowaniem dla kogoś, kogo chce się uwieść, inne w młodym małżeństwie, kiedy się ludzie dogadują dopiero (co kto lubi, jakie tradycje i przyzwyczajenia z domu wyniósł), a kompletnie inaczej jest, gdy się kogoś zna 10 i więcej lat ;) Dlatego moim hasłem dla żon (mężów? itd.?) o długim stażu jest "Ugotuj mu to, co on lubi". A mój mąż uwielbia fasolę jaś i to właśnie na słodko. Wystarczy mu becok* na sypko wymieszany z gęstą śmietaną i cukrem, ale dla mnie to było za mało wyrafinowane...

FASOLA JAGANNATHA*
1/2 kilograma wymoczonej fasoli (obojętnie jakiej, ale wielkie jaśki wyglądają dobrze i mają tę "sypkość" wewnątrz)
woda, sól, 2 liście laurowe do gotowania
a do sosu: puszka mleka kokosowego, szklanka niesłodzonego przecieru ze śliwek węgierek (lub powideł, lecz wtedy nie trzeba słodzić!), 1 łyżka świeżo startego korzenia imbiru, 1/2 łyżeczki asafetidy (niekoniecznie), 2 łyżki brązowego cukru, 2 łyżki melasy (niekoniecznie), korzenne przyprawy jakie kto lubi, po odrobinie (u mnie: szczypta mielonych goździków, łyżeczka garam masali), 1/2 łyżeczki suszonego tymianku, łyżeczka czarnej gorczycy (niekoniecznie), łyżka wiórków kokosowych do zagęszczenia sosu (niekoniecznie).

Ugotować fasolę do miękkości w dobrze osolonej wodzie. Wody powinno być tyle, żeby na 2 palce zakrywała fasolę w garnku, a ile gotować, to zależy od rodzaju fasoli i stopnia jej wymoczenia. Chodzi o to, żeby się ziarna nie rozpadały, lecz jeszcze potem mogły się pogotować w sosie.
Ugotowaną fasolę odcedzić; można zachować trochę płynu do rozrzedzania sosu. Z puszki mleka kokosowego wybrać gęste i tłuste z wierzchu, wrzucić do czystego garnka i rozgrzać jak każdy tłuszcz. Jeśli używamy czarnej gorczycy to teraz należy ją wrzucić na tłuszcz, przykryć i poczekać aż się "wystrzela". Następnie wrzucić tarty imbir, przyprawy i fasolę, wymieszać i dodać resztę mleka kokosowego, przecier śliwkowy lub mało słodkie powidła, ewentualnie cukier, melasę i asafetidę. Gotować 20 - 30 minut na małym ogniu, często mieszając, bo ma skłonność do przypalania się. Jeśli za bardzo gęstnieje - dodać płynu odcedzonego z gotowania fasoli, jeśli pod koniec gotowania sos wydaje nam się za rzadki, można go zagęścić kokosem.
Taka fasola jest świetnym dodatkiem zarówno do mięs, jak i do zestawów wegetariańskich. Można zjeść osobno. Świetnie się przechowuje zawekowana w słoikach lub mrożona, dlatego warto zrobić więcej, na zapas.

*kuchnia wedyjska, inaczej kuchnia braminów, to odmiana wegetariańskiej kuchni indyjskiej, w której nie używa się "roślin, których korzeń dotyka bezpośrednio części jadalnej" (np. cebula, grzyby), czosnku i octu (gdyż "budzą cechy pasji i ignorancji"), jajek i żadnego mięsa (nawet owoców morza). Stosuje się natomiast produkty mleczne pod warunkiem humanitarnego traktowania bydła oraz świeże, ekologicznie uprawiane zboża, rośliny strączkowe i większość warzyw. Ten sposób gotowania rozpowszechniają na świecie wyznawcy Kriszny, różniący się tym od ortodoksyjnych hinduistów (braminów), że nawracają na swoją religię ludzi wszystkich ras i narodowości, nie uznając systemu kastowego; są, można powiedzieć, ekumeniczni. To oczywiście w daleko idącym skrócie i uproszczeniu; nie jestem religioznawcą, ani kulturoznawcą.
*becok to śląska nazwa fasoli
*Pan Jagannatha to jedna z postaci Kriszny, któremu bhaktowie (wyznawcy) ofiarowują słodką zupę z ciecierzycy będącą dla mnie inspiracją do ugotowania fasoli na słodko.
Wszystkie informacje o kulturze bhaktów Kriszny pochodzą z książki "Kuchnia Kryszny".

czwartek, 11 lutego 2010

Karbinadle bez bułki - gotowanie level 1


No bo ileż można zjeść tego kurczaka, pieczeni czy gulaszu? Jak jest tyle innych fajnych potraw z mięsa, szczególnie z mielonej wieprzowiny, którą uwielbiam. Niestety niektóre wymagają dodatku "wiążącego", a zapychać się bułą nie zamierzam.
U nas w domu to były sznycelki i robiono je wyłącznie z własnoręcznie mielonego mięsa. Na stołówkach nazywało się to mielone kotlety i woleliśmy nie myśleć z czego są zrobione. Mnie się podoba, charakterystyczna dla Śląska, nazwa karbinadle - robi piorunujące wrażenie na ludziach z innych rejonów Polski :D Odmian karbinadli, sznycli czy mielonych jest chyba tyle, ile gospodyń, więc nie ma w tym nic dziwnego, że wymyślam swoją - niskowęglowodanową.

Przepis podaję w wersji dla początkujących kucharzy, ze wszystkimi technicznymi szczegółami, które zazwyczaj pomijam.

składniki:
25 dkg mielonej wieprzowiny od zaufanego rzeźnika
1 jajko
3 łyżki mielonych orzechów włoskich
3 łyżki otrąb pszennych
tłuszcz do smażenia (olej, smalec)
trochę otrąb do panierowania (można dodać łyżkę sezamu lub siemienia lnianego)
przyprawy np. czosnek, majeranek
Nie dodawać soli! Można, jeśli ktoś ma i lubi, dać trochę posiekanych oliwek, anchois, kaparów lub chili. Tylko nie wszystko to na raz! :) Moje ciocie-babcie dawały do swoich sznycelków smażoną na szklisto cebulkę. Smakuje zupełnie inaczej niż wersja mojej teściowej z solą czosnkową i majerankiem.
wykonanie:
- wymieszać porządnie łyżką lub widelcem wszystkie składniki
- przygotować sobie miseczkę z zimną wodą, miseczkę z otrębami do obtoczenia kotlecików, patelnię i talerz do odkładania gotowych karbinadli
- teraz wymieszać masę jeszcze raz, tym razem czystą wilgotną dłonią
- zwilżając obie dłonie zimną wodą, nabierać po pół garści masy i modelować najpierw kuliste, potem spłaszczone kotleciki, obtaczać w misce z otrębami
- kłaść na rozgrzany lecz nie dymiący tłuszcz na patelni i smażyć po kilka minut z obu stron
- przykryć pokrywką i na małym ogniu dosmażać jeszcze kilka minut, żeby mieć pewność, że są usmażone aż do środka. Mniej więcej wygląda to tak, że w trakcie jak pierwsze trzy kotlety się smażą, to robimy sobie spokojnie kolejne trzy. Więcej, z tej ilości mięsa nam nie wyjdzie.

Otręby są dość ważne w diecie proteinowej w okresie zimowym, kiedy jada się mniej warzyw i bardziej przetworzone (gotowane, marynowane); bowiem nasz organizm potrzebować może błonnika.

wtorek, 9 lutego 2010

Pizza proteinowa


Trochę pochopnie zapisałam się na Pizza Day w momencie, kiedy staram się utrzymać dietę z minimalną ilością węglowodanów. Rozkoszowanie się pachnącym drożdżami pszennym ciastem nie wchodzi raczej w grę. Można za to jeść wiele innych pyszności w rozsądnych ilościach. Wymyśliłam więc pizzę, której ciasto nie zawiera mąki i jest dość niskowęglowodanowe. Fani diet protal, MM oraz optymalni mogą taką pizzą uczcić dzisiejszy Dzień Pizzy bez łamania swoich reżimów. Można też pokroić ją na małe kawałeczki i serwować gościom jako przekąskę (karnawałową i nie tylko).


PIZZA PROTEINOWA
składniki:
2 jajka, 2 żółtka, 2 łyżki granulowanego odtłuszczonego mleka w proszku, 2 łyżki otrąb owsianych, 2 łyżki czerwonej soczewicy zmielonej na proszek, masło do smażenia, sos pomidorowy (domowy lub ze słoika), tarty żółty ser i inne dodatki do pizzy.
wykonanie:
Zmiksować jaja, żółtka, proszek mleczny, soczewicowy i otręby. Na niedużej patelni rozgrzać masło i usmażyć placek. Przełożyć go na blaszkę, posmarować sosem pomidorowym, można posypać ziołami i liofilizowanym czosnkiem, ułożyć dowolne dodatki posypując serem, zapiec w piekarniku pod grillem i wcinać!

Ja się przejęłam ideą, żeby wykorzystywać to co się ma w domu, a nie kupować coraz to nowe żarcie i zrobiłam swoją pizzę z pokruszonym rokpolem, papryczkami i kiełbasą. Dobra była!

niedziela, 7 lutego 2010

Dobre, ale nie gotuj tego więcej


Kiedy moja mama popełniała jakiś eksperyment kulinarny i pytała tatę, czy mu smakuje, odpowiadał grzecznie, że tak, owszem. Ale pytany po jakimś czasie, czy chce, żeby ugotowała ową potrawę, przyznawał, że raczej za nią nie tęskni. Stąd utarła się u nas nazwa dla takich "jednostrzałówek" - Dobre, ale nie rób tego więcej.
Do takich potraw zaliczyłam KURCZAKA PO MYŚLIWSKU w moim wykonaniu. Wygląda ładnie, egzotycznie, bardzo po włosku. Chcecie, to go sobie zróbcie, bo zapewne warto. Mnie samą zaciekawił pomysł gotowania drobiu w pomidorach - nigdy dotąd nie próbowałam. Zaryzykowałam raz i wystarczy, bo zdecydowanie nie pasuje mi to połączenie oraz smak czarnych oliwek na ciepło. Zastanawiam się teraz, czy efekt byłby dużo lepszy, gdybym użyła wina chianti i całych pomidorów z puszki, jak każe przepis, zamiast koncentratu (zupełnie przyzwoitego) i wina "jakie było pod ręką" (wytrawne, ale słabe). Moje zastanawianie się nie skłoni mnie jednak do powtórki eksperymentu.
Pozostali domownicy zjedli ptaka nawet chętnie, lecz skrytykowali brak chrupiącej zrumienionej skórki, o którą w duszonej potrawie raczej trudno.
Pokazuję zdjęcia, bo mi ładnie wyszły, a po oryginalny przepis odsyłam smakoszy włoskiej kuchni tam, skąd go wzięłam, na blog Kalejdoskop Kulinarny, gdzie jest jeszcze bardziej kuszący obrazek, na dodatek prawidłowo, bez oszczędności, wykonanej potrawy.
Wygląda na to, że z włoskiej kuchni najbardziej lubię lody, ale nie zamierzam sama ich robić, przynajmniej na razie ;)

czwartek, 4 lutego 2010

Kuchnia japońska dla Polaków - odcinek 5

JAPOŃSKIE KANAPKI - ONIGIRI
Jest to moja wersja opracowana po długim i dokładnym przestudiowaniu materiałów dostępnych w Internecie. Starałam się znaleźć kompromis między smakiem najbardziej zbliżonym do oryginałów japońskich, a niewielkim kosztem potrawy, bo przecież onigiri to zwykła "pajda" ryżu codziennego, a nie luksus za setki złotych (tyle by nas wyniosło, gdyby upierać się przy oryginalnych składnikach).

- 2 szklanki krótkoziarnistego ryżu, może być arborio albo taki ryż do zupy mlecznej,
- łyżeczka soli,
- 2 szklanki wody,
- na nadzienie do wyboru: gotowane wodorosty arame, posiekane pikle, posiekane jajko na twardo, ryba pieczona, marynowana lub z puszki, paluszki krabowe, tempura z krewetek, cokolwiek z ryb i warzyw byle mocno słone i/lub kwaśne, sos sojowy, ewentualnie majonez, sos ostrygowy,
- do owijania: najlepsze są prasowane nori, ale mogą być inne liście, np. można czasem kupić solone liście winogron, albo kiszone w całości liście kapusty, sparzony szpinak czy sałata też się nada,
- ewentualnie posypka: sezam, proszek miso

Płuczemy ryż dokładnie, bardzo, bardzo dokładnie i z grubsza go odsączamy. W garnek wkładamy ryż, sól i wlewamy wodę; zostawiamy na 10 minut i włączamy gaz, aby ryż ugotować, co trwa 10-15 minut od zagotowania do wchłonięcia całej wody. Zostawiamy pod przykryciem na kolejne 10 minut, a po tym czasie wyjmujemy na talerz i dłońmi maczanymi w słonej wodzie formujemy onigiri w różnych kształtach, wkładając w nie różne nadzienia.























Tradycyjne onigiri mogą mieć kształt trójkąta (początkującym radzi się wkładać ryż do rogu foliowej torebki i ubijać na trójkącik), walca, kuli lub okrągłej płaskiej piguły. Mogą być owinięte w całości, częściowo lub wcale. Czasami mają posypkę, której składu jeszcze do końca nie zbadałam, tym bardziej, że są różne rodzaje.
Najbardziej tradycyjnymi nadzieniami w Japonii są umeboshi (coś jakby kiszona śliwka) i rozmaite ryby, w tym suszone płatki rybne bonito. Najpopularniejsze to gotowany tuńczyk (z puszki) z majonezem i kurczak smażony. Czasami ryż przed uformowaniem mieszany jest z różnymi składnikami jak zielony groszek, ziarno sezamu lub miniaturowe suszone sardynki.
Każdy kto kocha mangę i fascynuje się kulturą japońską na pewno chociaż raz spróbuje zrobić swoje ryżowe "kanapki". Źródłem inspiracji może być ten film lub ta strona.

środa, 3 lutego 2010

Google uczy - Norman Rockwell

Kiedy zaczynałam pisać tego bloga, zastrzegłam, że większość treści dotyczyć będzie gotowania i spożywania posiłków, lecz możliwe są przebicia na inne, interesujące mnie tematy, głównie związane z kwestiami estetyki i przyjemności. Dzisiaj właśnie odczułam potrzebę podzielenia się ze światem nowiną, że Google spełnił wobec mnie rolę edukacyjną: dowiedziałam się o istnieniu ciekawego artysty i przybliżyłam sobie jego twórczość.
Norman Rockwell, którego rocznicę urodzin Google uczcił swoim dzisiejszym nagłówkiem, zostałby zapewne odsądzony od czci i wiary przez większość moich szkolnych i akademickich nauczycieli za realizm w formie i społeczne zaangażowanie w treści swoich ilustracji. Nawet bowiem drukowane za komuny podręczniki plastyki i historii sztuki nie poświęcały wiele uwagi tego typu malarstwu, a przecież zajmowały się tym całe rzesze artystów radzieckich, o których i dzisiaj niewiele się mówi. Kobiety zastępujące mężczyzn przy pracy, młodzi sportowcy, żołnierze II wojny światowej, miłość rodzicielska i piękno ojczystego kraju to tematy poruszane przez Rockwella, a występujące również w sztuce socrealizmu i to w podobnej wielce formie. W pewnym momencie poruszył on nawet temat rasizmu i ksenofobii. Co jednak czyni Rockwella dla mnie wyjątkowym, to specyficzne deformacje stosowane w przedstawianiu ludzi młodych, pewna taka niezłośliwa karykaturalność postaci dzieci, dziewcząt, młodzieńców, szczególnie żołnierza Williego Gillisa, bohatera ilustracji z czasów, gdy Ameryka uczestniczyła w II wojnie światowej. Sztuka ta przywodzi na myśl komiks amerykański, przeżywający boom dokładnie w tym samym czasie. Skojarzenie tym bardziej oczywiste, że artysta przez kilkadziesiąt lat związany był z prasą. A to z kolei nasuwa mi myśl, czy jego ilustracje, podobnie jak inne, drukowane przez amerykańskie czasopisma i po wojnie docierające do odbudowującej się na wzór zachodni Japonii, mogły mieć wpływ na twórczość tamtejszych mangaka? W końcu Japończycy już w drugiej połowie XIX wieku wzorowali swoje pisma polityczno-satyryczne na amerykańskich i europejskich, a zamieszczane w nich rysunki na zachodniej estetyce.
Twórczość Rockwella jest przedstawiająca, realistyczna, a co więcej - estetyczna, przez co wielu nazwałoby ją kiczem, ale to właśnie sprawia, że ja z miejsca zaliczyłam ją do lubianych gatunków malarstwa, bez względu na ideologię.
Poniżej kilka linków do stron, gdzie można obejrzeć rysunki i malarstwo Normana Rockwella:
http://www.rockwelllicensing.com/index.html
http://en.wikipedia.org/wiki/Four_Freedoms_%28Norman_Rockwell%29
http://www.saturdayeveningpost.com/sections/art-literature/artists-illustrators/illustrator-norman-rockwell
http://eu.art.com/gallery/id--a32/pg--5/posters.htm

poniedziałek, 1 lutego 2010

Wielka włoska porażka :)

Są rzeczy, za które zdecydowanie brać się nie powinnam. Należy do nich jajeczne ciasto makaronowe.
Kwestia Smaku podała świetny przepis na ravioli z dynią; zresztą już kilka lat wcześniej widziałam w programie Roberta Makłowicza tortellini z tym samym farszem i również na maśle z szałwią. Prażona dynia była, ser porządny włoski też (akurat grana padano, nie parmezan), mąka dobra, trochę czasu i apetyt wielki, więc zabrałam się do roboty.
A tu masz babo placek! Ciasto z podanych składników zrobiło się piekielnie twarde, prawie zbyt trudne do rozwałkowania, ale pomyślałam, że ja słabowita jestem, nie to, co porządna włoska mamma i jeszcze się nie zaczęłam martwić. W końcu udało mi się "rozkulać" dwa kawałeczki, szybko posmarować i nadzienie rozłożyć... tu zaczął się cyrk: pierożki same się rozklejały - co ja przyciskam wszystko od nowa paluchami, coraz mocniej, a potem nawet trzonkiem noża, to one puchną na powrót i znowu są dwa płaty ciasta osobno. W końcu wydało mi się, że jeden rządek się przylepił i odważyłam się wyciąć - już po chwili miałam kwadraciki zupełnie wolno leżące jeden na drugim i wyłażące z nich nadzienie (a nadziewałam naprawdę skąpo). Co zrobiłam źle? Chyba tylko to, że nie urodziłam się Włoszką ;D Bo nigdy nie mam takich problemów z ciastem nie zawierającym jajek (tylko łyżkę jakiegoś tłuszczu i ciepłą wodę) i robię wiele pierogów, ale wpierw wycinam ciasto, potem nadziewam; ten hurtowy sposób, w jaki robi się ravioli nigdy mi się nie udaje, bo boki są nie sklejone dopóki ich paluchami nie przypłaszczę.
Po co zatem o tej kompromitacji piszę?
Ano, temat jest taki, że chyba każda kucharka ma jakąś słabość: jednej nigdy biszkopt nie rośnie, choć jest mistrzynią pozostałych ciast, druga wiecznie pieczeń przypala, poza tym robiąc wszystko doskonale, a ja muszę się pogodzić, między innymi, z tym, że nigdy nie zrobię ravioli! :)
A na pocieszenie się dodam, że z każdej katastrofy jeszcze można wyjść obronną ręką: z tym pysznym farszem dyniowym lazania wyszła prawie doskonała! Prawie, bo coś mnie podkusiło i między podgotowane płaty kupnego makaronu dałam jeszcze to świeżo rozwałkowane "coś" makaronowe o konsystencji skóry, której nie zmieniło nawet po półgodzinnym zapiekaniu w wilgotnym sosie (oprócz nadzienia dyniowego dałam jeszcze beszamel). Upewniłam się w ten sposób, że nie o takie ciasto chodziło w tym przepisie - tamto miało być dobre po sześciu minutach gotowania.
Trudno, ravioli zjem sobie w restauracji. Nie muszę umieć ugotować wszystkiego ;)

Proteiny, proteiny...

proteinowa sałatka
Co by tu wciąć na śniadanie, jak się jest na diecie proteinowej, jajecznica się znudziła, a nie ma pod ręką specjalnego chleba?
Wymyśliłam szybką sałatkę:
2 jajka na twardo grubo posiekane
3 paluszki krabowe (surimi)
1 łyżka zielonego groszku z puszki
2 łyżki utartego cheddara lub innego ostrego sera
1 łyżka śmietany i 1 łyżka majonezu
szczypta pieprzu.
To wszystko wystarczy wymieszać. Smak sałatki zależy od dobrej jakości składników, ale dominujący jest ser. Czego nie dojem, daję mężowi na kolację z chlebem - jest zachwycony!