poniedziałek, 30 listopada 2009

Jadalny R2D2, Sajgon i Zatoka Świń :)

Banał to, że w podróży człowiek pokosztować może innego, niż zwykle jadła i wiele się nauczyć. Toteż niniejszym nie rozwodzę się nad tym, tylko przedstawiam gastronomiczną relację z czeskiego konwentu miłośników fantastyki - KoprCon 2009.
Po przyjeździe do Koprziwnic na Morawach i zarejestrowaniu się na konwencie, każde z nas otrzymało, wraz z programem, identyfikatorem i plakietką, paczuszkę dziwnych zwiniętych ciasteczek o korzennym zapachu. Były to "piernikowe uszy" wypiekane przez miejscowych cukierników na pamiątkę wydarzenia z 1241 roku, kiedy to dzikie hordy tatarskie gnębiły tamtejszy lud. Legenda mówi, że pewnego razu kilku dzielnych chrześcijan, podkradłszy się nocą, przekopało groblę na wielkim stawie, w pobliżu którego obozowali Tatarzy i tym sposobem utopili cały tabor. Znaleziono tam makabryczne trofeum: worki zasolonych ludzkich uszu - świadectwo okrucieństwa najeźdźców. Dobrze, że zjedliśmy ciasteczka zanim przeczytaliśmy ich historię dumnie wydrukowaną na opakowaniu :)
Oczywiście od samego przyjazdu delektowaliśmy się głównie przepysznie cierpkim czeskim piwem, które obficie lano na terenie szkoły, gdzie odbywała się impreza. Sprzedawano tam też mocniejsze alkohole, jak to w barze, na kieliszki i nikt nie robił problemu z tego, że to budynek użyteczności publicznej, że przebywają tam także nieletni - co kraj, to obyczaj, jak widać. Korzystaliśmy też ze zorganizowanej w jednej z klas herbaciarni; za każdym razem do napoju dostawaliśmy domowego herbatnika w kształcie świnki ponoć inspirowanego świńską grypą.
Drugiego dnia skończyła się zabrana z domu wałówka i zaczęliśmy korzystać ze wspaniałych kanapek z panierowanymi piersiami kurczaka lub schaboszczakiem oferowanych w piwnym barku. W porze obiadowej, kiedy w programie konwentu była godzinna przerwa na to zbożne zajęcie, ucztowaliśmy w azjatyckim bistro "Sajgon" - tu do jedzenia również serwowano kurze lub wieprzowe mięso w aranżacji azjatyckiej lub czeskiej oraz kultowy smażony ser. Jak widać gospodarze - wietnamska rodzina, asymilowali się od kuchni. Ale najważniejsze było, że zacny ten przybytek jako jedyny w okolicy oferował przepyszne Starobrno - piwo o niezapomnianym smaku, którego nie mogliśmy znaleźć w sklepach.
Amidalatort R2D2Najciekawszym gastronomicznym wydarzeniem dla mnie było spożycie kawałka tortu w kształcie robota R2D2, bohatera sagi Star Wars. To ekstraordynaryjne ciasto było zbiorową nagrodą za wykonanie kukiełek postaci z Gwiezdnych Wojen; ja zrobiłam Amidalę w królewskich szatach.
Wnętrze małego robota, złożone z wielu warstw ciasta i kremu, smakowało dość dobrze, ale marcepanowe pokrycie - paskudnie.

Jeśli ktoś jest zainteresowany całą fotorelacją, włącznie ze scenami "demontażu" robota to zapraszam do albumu: KoprCon 2009

środa, 25 listopada 2009

Wino o smaku lata


Wyrób win domowych to całkiem nowe dla mnie hobby, zaczęłam dopiero w zeszłym roku produkując kwaśne i mętne wino wiśniowe - pierwsze koty za płoty.
W tym roku uparłam się na porzeczkowe. Hojna teściowa obdarowała mnie wiadrem czerwonej porzeczki pod warunkiem obrania jej z krzaka - toteż trzy ludzkie zrywarki przystąpiły do targania, a następnie do ugniatania i wyciskania pachnącego soku. Nie dodawałam żadnej wody, tylko tę odrobinę w której rozpuściłam 1/2 kg cukru. Drożdże do win białych (koniecznie!) dolałam następnego dnia i pięciolitrowy baniaczek postał sobie ok. miesiąca ochoczo fermentując na słońcu. W sierpniu winko się zlało znad mętnego osadu i wlało z powrotem do umytego baniaczka, dodając jeszcze szklankę cukrowego syropu. Potem stało już w cieniu, a po sześciu tygodniach otrzymało jako opakowanie butelki po francuskim winie regionalnym, które żłopaliśmy na wakacjach.
Jest słodkie i jednocześnie kwaskowe, niezbyt mocne, o wyjątkowo wyraźnym smaku czerwonej porzeczki, niezmienionym nadmiarem alkoholu; przypomina świeży osłodzony sok pity w lipcowym upale.
Teraz dopiero doczekało się swojej sesji zdjęciowej i niestety chyba nie udało mi się udokumentować wyjątkowego koloru i klarowności tego wina.
Niedawno zlewałam też, zrobione dużo później winko hmm... jakby je nazwać? "z czerwonych owoców ogrodowych", czyli mieszanki wiśni, malin, jeżyn, aronii i nie wiem, czego jeszcze, bo był to również dar od teściów w postaci wiadra zgyrowanej (sfermentowanej) pulpy, którą wystarczyło odcedzić otrzymując kolejny baniaczek ciemnego, fascynująco pachnącego owocami i śmierdzącego już alkoholem płynu. To, po dodaniu drożdży miodowych i szklanki rozpuszczonego cukru, bulgotało sobie aż do listopada, z początku raźno, potem już dużo wolniej, bo spadła temperatura. Odstało się tak dobrze, że od razu trafiło do butelek i - w dużej części - do naszych gardeł :) To jest mocniejsze, chociaż nie wiem, czy ma to duże znaczenie; w produkcji alkoholu chyba nie ma sensu konkurować z przemysłem spirytusowym. Piękny kolor przypomina czerwone wina gronowe, klarowność pozostawia nieco do życzenia. Ale smak! Smak jest przedziwny: wytrawne ze zmiennymi nutkami każdego z użytych owoców - raz czuć goryczkę aronii, to znów aromat malin, kwaśne wiśnie, w kolejnym łyku dominuje smak jeżyn... Osłodziłam je nieco syropami z malin i czarnej porzeczki (kilka łyżek na dno butelki), żeby podkreślić tę właściwość, ale i bez tego jest dobre. I co więcej - można się nim wstawić bez żadnych przykrych konsekwencji dnia następnego ;) wypróbowałam!

wtorek, 24 listopada 2009

Ciasto orzechowe z korzennym dżemem gruszkowym lub bez

ciasto orzechoweDzisiaj malutki, deserowy pościk, ponieważ boję się złapać wirusa komputerowego :O (Człowiek zaraża się nim korzystając z tej samej klawiatury, co zakatarzone dziecko! Chyba, że się kilka razy dziennie dezynfekuje sprzęt.)

CIASTO
30 dkg orzechów włoskich
4-5 jajek
2 łyżki cukru
2 łyżki bułki tartej
1 łyżeczka proszku do pieczenia

wykonanie:
1. zetrzeć (zmielić) orzechy w maszynce do ucierania orzechów,
2. oddzielić żółtka od białek,
3. utrzeć (dobrze zmiksować) żółtka z cukrem, połączyć z orzechami, bułką tartą i proszkiem do pieczenia,
4. ubić pianę z białek i wymieszać z resztą, przełożyć do wysmarowanej masłem niedużej blaszki,
uwaga: piana pięknie ubija się, bez znaczenia czy mikserem czy trzepaczką, jeśli białka są zimne i dodamy do nich szczyptę soli
5. piec w temperaturze 180 stopni ok. 50 minut.
uwaga: tu wiele zależy od piekarnika, lepiej po 45 minutach obejrzeć ciasto (nie wychładzając zbytnio piekarnika, jeśli nic nie zdradza tendencji do przypalania się, próbujemy wbijając głęboko, w sam środek ciasta, drewniany patyczek do szaszłyków - jeśli jest całkowicie suchy, to ciasto jest gotowe, jeśli znajdziemy na nim coś lepkiego - pieczemy dalej. Nie każdy ma dobry termometr w piekarniku, czasem gaz jest słaby, więc zdarza się takie ciasto piec i 60 minut. Gdyby jednak niedopieczenie ujawniło się dopiero po rozkrojeniu ciasta, nie należy się przejmować ani trochę, bo przecież żadnej mąki tam nie było, więc smaku surowizny i zakalca nie będzie, a konsystencja nawet wg. niektórych, przyjemniejsza :)
6. upieczone, wystudzone i wyjęte z blaszki ciasto nadkroić wzdłuż wszystkich boków dookoła, tak żeby przekroić tylko skórkę i włożyć w tę szczelinę długi kawałek mocnej nici, którą teraz trzeba skrzyżować, jakby się ją chciało zawiązać wokół ciasta i pociągnąć na boki, aż się przedrze przez placek rozdzielając go na dwie części. Nić usuwamy :)
7. przełożyć słodkim dżemem, wierzch polać polewą, pokroić na kawałki i każdy ozdobić połówką orzecha lub kandyzowanym owocem.
W moim cieście był dżem gruszkowy z korzeniami, a na wierzchu rzecz zwana Confiture de lait (mleczna konfitura) - pojęcia nie mam, jak to się nazywa po polsku, ale można po prostu oblać lukrem lub polewą czekoladową.

KORZENNY DŻEM Z GRUSZEK
pół wiadra dojrzałych soczystych gruszek
1 łyżka masła
po 1/2 łyżeczki mielonych przypraw: goździków, cynamonu, kardamonu, gałki muszkatołowej, ziela angielskiego i imbiru (nie muszą być koniecznie wszystkie, jak ktoś nie ma, albo nie lubi)
1 szklanka cukru
wykonanie:
- myjemy, obieramy, pozbawiamy gniazd nasiennych i kroimy
- w dużym garnku w łyżce rozgrzanego tłuszczu rozpuszczamy przyprawy i zaraz wrzucamy gruszki, które chwilę dusimy pod przykryciem (puszczą dużo soku), a potem mieszając gotujemy aż się rozpadną i zgęstnieją
- dorzucamy cukier i jeszcze długo smażymy, często mieszając aż będzie miało wygląd szklisty i odpowiednią gęstość
- następnie trzeba gorące nałożyć do czystych słoików, mocno zakręcić, postawić dnem do góry aż "zassie".
Sztuczka: można odlać ten sok, który gruszki puszczają na początku (zrobić sobie z niego napój), wtedy smażenie będzie krótsze, ale wtedy przypraw nie należy dawać na początku, tylko dodać razem z cukrem!!!

Samo ciasto orzechowe BEZ słodkich dodatków jest produktem dietetycznym!

czwartek, 19 listopada 2009

Z dynią jeszcze nie skończyłam... :)

zupa dyniowa
Od razu przyznaję: nauczyłam się gotować tę zupę z programu Roberta Makłowicza - mojego wielce szanowanego guru i miszcza :) ale robiłam ją już tyle razy, że przepis uważam za przyswojony na tyle, żeby się nim chwalić. Zresztą nastąpiły pewne uproszczenia receptury, np. zrezygnowałam z zagęszczania żółtkami.

ZUPA DYNIOWA
składniki:
-wnętrze wydrążonej dyni bez pestek i włókien
-masło
-rosół (może być z kostki)
-czosnek
-zmielona gałka muszkatołowa
-słodka śmietanka (najlepsza kremówka)
-grzaneczki lub groszek ptysiowy

wykonanie:
1. w garnku pod przykryciem dusimy miąższ dyni na maśle (nie żałować masła!), dość szybko mięknie, chodzi o to, żeby nie pachniał surowizną (jak mamy mało dyni, można dodać ziemniaczka, ale to bardzo nie dietetyczne, a fe!)
2. miksujemy go blenderem z dodatkiem ząbka czosnku
3. suto doprawiamy tym, co Muscat lubi najbardziej czyli gałką muszkatołową, dodajemy kostkę rosołową lub rosół i zagotowujemy
4. zabielamy śmietanką, dekorujemy grzankami lub groszkiem ptysiowym i gotowe!

Trudno - do kompletu - nie zamieścić tego przepisu, ale ponieważ publikowałam go już kilka razy w różnych miejscach, to tutaj okraszę dodatkowymi informacjami. Np. o tym, że na Śląsku z dyni, zwanej banią, robiło się kiedyś zupę mleczną z zacierkami (taki rodzaj domowych kluseczek jajecznych). Nigdy nie próbowałam, jakoś mnie nie kusi, ale przypuszczam, że nie będąc kwaśną, dynia nie ścina mleka i efekt jest podobny jak w mojej zupie-kremie; tylko po co to słodzić jeszcze? Może małym dzieciom by smakowało?
A inna ciekawostka: we Francji podają taką dyniową zupę-krem z miseczką mocno wysmażonych skwarków z boczku, które się do niej sypie tuż przed konsumpcją, żeby nie straciły chrupkości. W ogóle mam wieści z pierwszej ręki o panującej we Francji modzie na zupy-kremy w różnych kolorach: zielona z brokułów, biała z kalafiora, czerwona, żółta, pomarańczowa... sami sobie wymyślcie z czego :) To wielka nowość w tym kraju, bo normalnie, to oni podobno miksują każdą zupę, a ponieważ te przeważnie są wieloskładnikowe, to doprawdy... no, efekt kolorystyczny musi być nieciekawy. Bawiliście się kiedyś, jako dzieci, mieszając farbki i próbując otrzymać różne efekty z tzw. koła barw? A pamiętacie, co wychodzi jak zmieszać wszystkie kolory? :D
No, to na koniec dodam jeszcze PRZEPIS NA GRZANECZKI:
Kiedy mamy czerstwy chlebek, pokrojony w niezbyt cienkie kromki, a następnie w kwadraciki, trójkąciki, czy co tam nam wyjdzie po odkrojeniu skórki, rozkładamy go na folii aluminiowej lub papierze do pieczenia na kratce w piekarniku i w temperaturze 100 - 120 stopni suszymy i lekko zrumieniamy (termoobieg jest pomocny, jeśli ktoś ma takie coś w piekarniku). Przechowywać trzeba w szczelnie zamkniętym słoiku lub puszce, bo przestaną chrupać.

środa, 18 listopada 2009

Pieśń o kari

curry vel kari
z papadamami
Kontynuując jesienną, warzywną tematykę - z gościnnym udziałem dyni jako super star - napiszę sobie dzisiaj o kari, zwanym też z angielska curry. Nie jest to bynajmniej jedna jakaś konkretna potrawa, ale raczej sposób przygotowywania warzyw, ryb, mięs, a nawet jajek i owoców morza. Generalną zasadą jest rzucanie produktów na aromatyzowany przyprawami, gorący tłuszcz, a następnie duszenie pod przykryciem w parze powstałej z ich własnej wilgoci. Tyle można powiedzieć o wszystkich kari; dalej są tylko mniej lub bardziej komplikujące sprawę szczegóły. Np. czy kari jest potrawą wegetariańską, wegańską, koszerną, hinduską czy muzułmańską? To temat na kolejne, obszerne posty w przyszłości. Tymczasem skupmy się na kari warzywnym, wykorzystującym bogactwo jesiennej roślinności dostępnej w Polsce.
Najważniejszą rzeczą są przyprawy. Spokojnie można ułatwić sobie gotowanie używając gotowej mieszanki którejś ze znanych firm, ale warto, naprawdę warto dodać świeżego utartego imbiru, świeżego posiekanego chili i czasami czosnku.
Tu mała dygresja o czosnku i cebuli: kari zrobione bez tych roślin, a z dużym udziałem imbiru i ostrej papryczki, ma równie dobry, chociaż zupełnie różny smak i tę zaletę, że pozostawia przyjemny aromat w ciele człowieka nawet po jedzeniu. Jest po prostu bardziej randkowo romantyczne, jeśli wiecie o co mi chodzi ;) Wspomnę jeszcze kiedyś o tym przy okazji pisania o kuchni braminów.
Wracając do przypraw, które właściwie decydują o smaku dobrego kari, to w wolnej chwili można przygotować sobie mieszankę mielonej kolendry, kuminu (tzw. kmin rzymski), kurkumy, świeżego tartego imbiru i ostrej papryczki, nałożyć do słoiczka konserwując solą i świeżym sokiem z cytryny i przechowywać w lodówce do użycia nawet przez dwa tygodnie (jeśli na dłużej, to lepiej zalać olejem w celu ochrony przed powietrzem).
Można też, czemu nie, kupić gotową pastę curry na stoisku z egzotyczną żywnością. Warto wypróbować jedną czy drugą, podobnie jak różne mieszanki sypkich przypraw - czasami trafiają się naprawdę dobre i pasujące do ulubionych zestawów warzywnych.
No to kończę ględzić i podaję przepis na to konkretnie, co jest na zdjęciach:
KARI WARZYWNE
składniki:
kilka łyżek oleju
1-2 łyżki utartego świeżego imbiru
1 posiekane czerwone chili bez pestek lub trochę harrisy
zgnieciony ząbek czosnku (opcjonalnie)
torebka przyprawy "curry" lub po łyżeczce mielonej kolendry, kuminu i kurkumy oraz po szczypcie mielonego ziela angielskiego, cynamonu, kardamonu, gałki muszkatołowej i goździków (nie musi być to wszystko na raz, ale może)
2 ziemniaki pokrojone w grube półtalarki albo w kostkę
1/3 torebki mrożonego groszku w strączkach
1/3 torebki mrożonej włoszczyzny
1/3 torebki mrożonej brukselki
sól
4 garście dyni pokrojonej w kawałki mniej więcej równe kawałkom ziemniaków
wykonanie:
W dużym garnku rozgrzać proszę olej i rzucić tam chili i imbir,
zamieszać, dodać przyprawy w proszku i ziemniaki,
chwilę smażyć mieszając, aż ziemniaki zbieleją i równo pokryją się tłuszczem z przyprawami,
dodać mrożone warzywa, posolić, dokładnie zamieszać, przykryć i dusić jakieś 10 min. na małym ogniu.
Jeśli istnieje obawa, że coś przywrze (przypali się), to można dać kilka łyżek wody, ale przy użyciu mrożonych warzyw to najczęściej nie jest potrzebne.
Na koniec dodać dynię i dusić jeszcze 5-10 minut, aż dynia się ugotuje.

Na zdjęciach powyżej trzy sposoby podania tego kari:
- klasycznie z ryżem (tu akurat ryż smażony z jajkiem, coś jak ryż po kantońsku tylko uproszczony do minimum)
- z czystym ryżem i japońskim omletem tamagoyaki (o nim innym razem)
- z papadamami, bardzo po indyjsku.
Na wszystkich zdjęciach jest to samo kari, z tego samego garnka, a że wygląda inaczej? Ha! Na tym właśnie polega magia tej potrawy - prostej i wyrafinowanej zarazem!

Kari niestety wymaga zaglądania do garnka i kontroli, ale robi się bardzo szybko.
Co innego kari zrobione wyłącznie ze świeżych warzyw! To dlatego właśnie podałam ten, uproszczony przepis; nie chciałam odstraszać początkujących warzywojadów :) od gotowania. Chociaż muszę przy okazji gorąco zachęcić Was do poświęcenia kilku godzin w jakimś wolnym dniu na przygotowanie gara kari ze świeżych jarzynek, takich jak kalafior, brokuły, marchewki, bakłażany, cukinie i dużo, dużo innych. Taką potrawę można następnie zamrozić w plastikowych pojemnikach lub nawet zapasteryzować w słoikach i zużyć stopniowo w ciągu kilku tygodni. Pamiętajcie: odgrzewane kari jest jeszcze lepsze!

poniedziałek, 16 listopada 2009

Wzgardzony grubas


Świętowanie potraw z dyni właśnie się u nas skończyło, a ja tu wyskakuję jak Filip z konopi... No właśnie, niewielki renesans tego warzywa na naszych stołach jest związany tylko i wyłącznie z nieuniknioną amerykanizacją kultury: oglądamy filmy, których bohaterowie świętują Dzień Dziękczynienia jedząc indyka i placek dyniowy, a w Helloween bawią się stawiając dyniowe lampiony. Toteż na przełomie października i listopada można spotkać w blogach kulinarnych trochę przepisów na dyniowe specjały.
Nie tak to drzewiej bywało, moje dziatki! :) Ciocia Muscat zaraz Wam opowie.
Na Śląsku dawniej dynia była warzywem cenionym; jeszcze za mojego dzieciństwa widywałam ją w sklepach warzywnych, krojoną i sprzedawaną na wagę. Robiono z niej kompot, zupę mleczną, fałszywą marmoladę pomarańczową oraz dodawano do ciast. Nie da się ukryć, że w czasach kryzysu była jednym z bardziej dostępnych źródeł karotenu (prowitaminy A). Oczywiście moja rodzina, jako mięsożercy z jednej strony a haziaje (nie-Ślązacy, przybysze ze wschodu) z drugiej, nigdy dyni nie kupowała, nie gotowała i nie jadła. Jedyne wspomnienia jakie mam, są więc natury estetycznej - ślicznie ta dynia w sklepach i na straganach wyglądała, wielka, pomarańczowa, lśniąca.

Ponieważ obecnie jedyny sposób wejścia w posiadanie kawałeczka dyni, to kupić ją w całości, a jedyny możliwy termin, to koniec października, dni te stają się naszym prywatnym festiwalem dyniowym, podczas którego raczę rodzinę najróżniejszymi potrawami z dominantą pomarańczowego warzywa.





Oto jedna z ulubionych potraw mojego syna:

WIEPRZOWINA W SŁODKO KWAŚNYM SOSIE

zainspirowana kuchnią chińską i tajską

składniki:

- kilka łyżek oleju do smażenia

- 1 cebula pokrojona w „piórka” czyli wzdłuż warstw

- 1 czerwone chili pocięte na ukośne krążki i z powybieranymi pestkami

- 1 łyżka utartego lub posiekanego świeżego imbiru (niekoniecznie)

- 1 posiekany ząbek czosnku (niekoniecznie)

- nieco świeżych warzyw jakie są pod ręką, przykładowo: marchewka (plasterki lub słupki), gałązka selera (ukośne plasterki), garść fasolki szparagowej lub groszku w strączkach, cukinia (mała w półplasterkach lub kawałek dużej pokrojony w kostkę), ogórek, papryka, biała rzodkiew, seler korzeniowy, pietruszka itp. Razem jakieś 2 - 3 garście pokrojonej roślinności

- 3 grube plastry schabu lub szynki wieprzowej pokrojone w wąskie paski

- kawałek dyni pokrojony w dość grubą kostkę (jakieś 2 garście)

- garść warzyw marynowanych np. mini kukurydza (poprzekrawać kolby na pół) albo ogórki pokrojone wzdłuż czy na plasterki, mogą być też marynowane pieczarki

- kilka łyżeczek sosu sojowego

- kilka łyżek octu z marynaty

- 1 łyżeczka cukru

- 1 łyżeczka mąki (jakiejkolwiek)

- 1 łyżeczka koncentratu pomidorowego

- 1 łyżka kwaśnego niskosłodzonego dżemu lub sosu owocowego, np. czatney z mango, kwaśne powidła, dżem morelowy czy coś w tym guście (niekoniecznie)

- kilka łyżek rosołu (niekoniecznie)

wykonanie:

Chili rzucić do rondla lub głębokiej patelni na rozgrzany olej, zamieszać, dodać cebulę, czosnek, imbir, potem warzywa (ale NIE dynię!). Mieszając, krótko smażyć warzywa na ostrym ogniu (ok. 3-5 minut); odsunąć je na boki rondla lub patelni i na olej kłaść partiami mięsne paski dbając, żeby każdy zbielał, a nawet zrumienił się. Wymieszać to wszystko i dodać dynię smażąc kolejne 5 - 10 minut. Ma się nie spalić i nie rozgotować, ma być jędrne, ale jeśli wydaje nam się, że coś jest surowe, to smażymy jeszcze chwilę. Można przykryć na ten moment i poddusić.

Tymczasem mieszamy składniki sosu (czyli całą resztę) w jakimś naczyniu i polewamy nim mięso z warzywami jeszcze raz zagotowując całość. Natychmiast wszystko wykładamy na talerze lub do miseczek z ryżem ugotowanym po chińsku lub na sypko (he, he, to wcale nie jest to samo). Polecam jedzenie pałeczkami, żeby nie zjeść za szybko, tylko delektować się smakiem!

czwartek, 12 listopada 2009

Kuchnia japońska dla Polaków - odcinek 1


Jakiś czas temu zafascynowała mnie kuchnia japońska. Stało się tak przede wszystkim dzięki mandze; po prostu byłam ciekawa, co znaczą słowa: okonomiyaki, onigiri czy tamago i co to są te dziwne kąski o wyszukanych kształtach, które bohaterki serwują swoim chłopakom. Zresztą po dawniejszej fascynacji kuchnią chińską i indyjską, których wpływ w moim domu jest widoczny na co dzień, było to następstwo dość naturalne. Później przeczytałam "Bezsenność w Tokio" i kilka rzeczy się wyjaśniło, ale nie wszystko... Pozostała zasadnicza kwestia: jak to wszystko smakuje? Nie, no nie mogła pójść do restauracji i zamówić? - zastanawiacie się pewnie Wy, tam w wielkich miastach :) Otóż nie!
Moje poszukiwania, doświadczenia, "odkrycia" i satysfakcje przedstawię na łamach niniejszego bloga.
Na początek obalamy mity: np. ten, że do japońskich potraw potrzebny jest drogi ryż sprzedawany w malutkich paczuszkach jako "Ryż do sushi". Otóż jest to zwykły, szybko gotujący się, krótkoziarnisty ryż, który pamiętam z dzieciństwa jako ryż do zup, szczególnie mlecznych i na kleik (dla chorych). Rarytasem był wówczas poszukiwany ryż długoziarnisty, dobry do gotowania na sypko.
Wobec tego jak tanio poeksperymentować robiąc sobie np. onigiri? To proste: kupić ryż krótkoziarnisty, np. arborio - włoski ryż używany zazwyczaj do risotto, minestrone albo do staropolskich gołąbków. Zazwyczaj sprzedawany w półkilogramowych torebkach, jest droższy od zwykłego, długoziarnistego ryżu, ale i tak wychodzi ok. 4 razy taniej niż ten w firmowym zestawie "japońskim". Szczególnie łatwo znaleźć w pewnej sieci supermarketów, ale nie podam nazwy, bo i tak mi za to nie zapłacą :)
Sposoby gotowania ryżu na onigiri lub sushi można tak łatwo znaleźć w Internecie, że nie będę tego tutaj powtarzać. Ale chętnie podpowiem, podpatrzony u pani gotującej w cyklu Cooking with Dog (przeredaguję, jak tylko znajdę gdzieś jej nazwisko), sposób na lepienie kulek i trójkątów z ryżu - owijamy potrzebną ilość ryżu folią spożywczą i tak ugniatamy, a potem rozwijamy i dekorujemy gotową "kanapkę" czym tam trzeba. Do rąk się w ten sposób nie lepi, a folię można kilka razy wykorzystać.
Moje onigiri są jeszcze dość kulawe, ale i tak mi się podobają!

Adres ciekawej strony na ten temat: http://justbento.com/handbook/bento-basics/onigiri-on-parade-guide-onigiri-omusubi-rice-ball-shapes-types-and-fun

Jako ilustrację posta wykorzystałam fragmencik mangi "Mister Ajikko" Daisuke Terasawy z Shonen Magazine Comics oraz własne zdjęcie własnych onigiri. Odtąd, jesli publikować będę zdjęcia własnego autorstwa, to bez żadnych uwag; jeśli zapożyczone - oczywiście za każdym postaram się podać źródło.

poniedziałek, 9 listopada 2009

Początek



Wreszcie się zdecydowałam. Kiedy dowiedziałam się o takiej możliwości zaistnienia w Internecie, prowadzenie bloga wydawało mi się ekshibicjonistyczne i megalomańskie. Nadal tak uważam :)
Nigdy nie podobały mi się "pamiętniczki" zawierające wiersze, opisy nastroju albo bluzgi na polityków. Ale prędko przekonałam się, że w blogach można znaleźć informacje ciekawe, przydatne, nawet ważne. Nie mam w tej chwili dobrego przykładu; to nic, będzie później.
Sama najczęściej korzystam z blogów kulinarnych i w tym właśnie temacie mam aktualnie najwięcej do powiedzenia. Nie chcę jednak definitywnie określać tematyki wszystkich moich tu notatek. Oprócz gotowania, karmienia ludzi i jedzenia cieszy mnie jeszcze tyle innych rzeczy!
Nie zamierzam pisać tu o sobie. To jest - nie bezpośrednio :) W zasadzie to wszystko będzie o mnie, jeśli chcecie koniecznie czytać między wierszami.
Nie będzie o tym, jakie jest życie; każdy ma na ten temat własne zdanie. Ale jeśli mogę porównać życie do oceanu (cóż z tego, że niezbyt oryginalnie?) to jest na nim całkiem ciekawa zatoka ziemskich przyjemności, a nawet - rozkoszy! Zapraszam do niej Wasze łódki, statki i okręty.