Przeczytałam stosunkowo niedawno książkę przygodową popełnioną przez cenionego przeze mnie za twórczość science fiction Konrada T. Lewandowskiego. Książka pt. "Afgański Zeus" w ogóle mi się nie podobała, prędko wróciłam do dawniejszych utworów tego pisarza (gorąco polecam "Misję Ramzesa Wielkiego" lub "Czarną psychozę"), ale zaczerpnęłam z niej pomysł na przyrządzenie wołowiny. W tekście była to baranina, ale skąd niby miałabym ją wziąć? Dokonałam także innych zmian w recepturze, o czym za chwilę, a najpierw dla porządku przytoczę fragmenty "Afgańskiego Zeusa":
Na (...) ognisku stanął potężny szybkowar (...) Do środka włożono pocięte w kostkę baranie mięso, wkrojono cały kosz marchwi, cebuli, pomidorów, selerów, dolano wody, dodano soli i pieprzu, a na koniec hojnie przysypano wszystko cynamonem i kardamonem. Zamknięto pokrywę i pół godziny później szurba była gotowa. (...)
Na ziemi rozłożono trzy dywany (...), na środku postawiono wielką michę z szurbą, do której wrzucono kawałki porwanych nan, by nasiąkły zupą, zamieniając ją w gęstą papkę, którą można było jeść palcami prawej ręki, czyli po bożemu.
Od razu muszę uprzedzić: Lewandowski uwielbia cudzoziemskie słówka, których znaczenia nie sprawdza (Po co? Przecież jako pisarz jest mądrzejszy od encyklopedii.), niech więc Was nie dziwi SZURBA bez ciecierzycy. Wcześniej w książce jest też krótka wzmianka o plackach nan (drugie "a" gdzieś się autorowi zgubiło) pieczonych na blasze (!) - pomerdało się chłopu z pitą, mniejsza o to. Powszechnie się uważa w naszym pięknym i tradycyjnym kraju, że na gotowaniu to powinna się znać kobieta, a facet może co najwyżej zjeść. Bohaterowie Lewandowskiego zjeść lubią i inspirują mnie ogromnie, toteż do fajnego pomysłu na dobre mięsko dodałam swoje doświadczenie kuchenne i oto, co mi wyszło:
KORZENNA DUSZONA WOŁOWINA
- 700 g wołowiny gulaszowej pokrojonej na bardzo dużą kostkę (najmniej 5 cm długości)
- 2 łyżki oleju
- 6 dużych marchewek obranych i pokrojonych na kawałki 5 cm długości
- 1 seler pokrojony na 8 części
- 2 cebule pokrojone na ćwiartki
- 2 łyżki węgierskiego przecieru z ostrej papryki (można zastąpić garścią siekanego chili wraz z pestkami) rozmieszanego w 1/2 szklanki wody
- 2 łyżki cukru lub miodu
- po 1 łyżeczce: mielonego kardamonu, cynamonu, imbiru, mielonej kolendry, słodkiej papryki oraz soli
- po 1/2 łyżeczki: mielonych goździków, pieprzu, kuminu, gałki muszkatołowej, ostrej papryki, mielonego ziela angielskiego
Nie wszystkie przyprawy muszą być mielone. Mnie było tak wygodniej, ale jeśli ktoś jest przyzwyczajony do używania całych ziaren ziela angielskiego, pieprzu, kolendry i całych goździków, strączków kardamonu i cynamonowej kory, to absolutnie nic nie stoi na przeszkodzie. Ostrość potrawy można regulować dodając mniej papryki i chili; uzupełnić słodką papryką dla koloru.
Przede wszystkim żadnych pomidorów! Mam dość tego, że pomidory lub przecier dodaje się u nas do wszystkiego. Lubię je, ale nie cierpię, jak wszystko smakuje tak samo. Poza tym uznałam, że jako warzywo z pochodzenia amerykańskie nie pasują mi do dania stylizowanego na wschodnie (persko-arabskie). Wykombinowałam za to, że ostrość papryki nada potrawie charakteru. Mięsa i warzyw nie należy kroić zbyt drobno, by potrawa nie wyglądała jak gulasz ze stołówki.
Wykonanie jest proste nawet bez szybkowaru, ale potrwa dłużej. Kostki wołowiny krótko ale ostro obsmażamy w oleju na patelni i wrzucamy na dno garnka. Na to dajemy cząstki warzyw, posypujemy cukrem, solą i wszystkimi przyprawami, polewamy odrobiną wody rozmieszanej z ostrą pastą paprykową. Garnek przykrywamy bardzo dobrze dopasowaną pokrywką, którą obciążamy, aby jej para nie podnosiła. Gotować to się musi ok. 2 godzin na średnim ogniu, a podajemy z pieczywem. Dobre będą inkryminowane placki naan, dobra będzie pita, czapati, puri, podpłomyk czy zwykła bułka. Ja sobie zrobiłam bezjajeczne, bezmleczne, grube i twarde naleśniki z pełnoziarnistej mąki pszennej rozrobionej tylko z wodą i solą - taka imitacja bliskowschodniego pieczywa. Świetnie się chwytało kawałki mięsa czy marchewki przez taki naleśnik i razem z opakowaniem wkładało do ust. Pomysł wrzucania chleba do potrawy, żeby ją zagęścić uznałam za dziwaczny, ale u mnie sosiku było tak w sam raz, akurat, żeby plackiem miskę wytrzeć.